sobota, 28 lutego 2015

This Is Not It_28

Część dedykowana Pannie Rudej w ramach przeprosin, bo (musicie mi uwierzyć na słowo) jest za co przepraszać. Miłej lektury
Liberian_Girl

Ma w sobie coś, czego nie da się opisać słowami.

- John Steinbeck Podróże z Charleyem. 
W poszukiwaniu Ameryki


- Pakuj się.
To krótkie zdanie wystarczyło, by oderwała się od czytanej w salonie książki i zwróciła ciemne oczy w kierunku stojącego na progu Michaela. Polarowy koc w kolorze czerwonego wina otulał jej zmarznięte ciało, a gęste loki zostały związane w kok na czubku głowy.
- O czym ty mówisz?
Ubrany w czerwoną pidżamę upstrzoną gwiazdkami, z dziwnym, kolorowym szalikiem owiniętym wokół szyi, patrzył na nią, nie kryjąc rozbawienia. Nie minęły dwa dni, odkąd dzieci opuściły dom, jednak cisza już dawała im się we znaki. Obojgu brakowało gwaru, jaki opanowywał kuchnię i salon, gdy Prince, Blanket, Paris i Leah wracali ze szkoły. Erin znikała na całe dnie, coraz więcej czasu spędzając na zajęciach dla seniorów, na które zapisała ją Sarah. Oprócz stałych pracowników, takich jak ochroniarze i gosposia oraz ogrodnik wpadający raz w tygodniu, dom pozostawał do dyspozycji ich dwojga. Kiedy Jackson akurat godzinami nie przesiadywał w studiu nagraniowym, albo nie wyjeżdżał na spotkania w sprawie rozpoczęcia prac nad nową płytą, często siadywali, tak jak ona teraz, w salonie i uprzyjemniali sobie chwile lekturą książek, których nigdy nie brakowało w jego domowej bibliotece. Tym razem jednak, gdy pojawił się, ubrany niczym dziadek mróz, nie zważając na dodatnią temperaturę panującą w domu, widziała, że tryska energią. Był już wieczór, a ona nie widziała go od rana, kiedy to wspólnie zjedli śniadanie składające się z białkowej jajecznicy i pełnoziarnistych tostów. Co wprawiło go w tak wyśmienity humor? Nie miała pojęcia, ale czuła, że polecenie, które jej wydał, gdy tylko się tu pojawił, ma z tym coś wspólnego.
- Czy chociaż raz nie mogłabyś mi zaufać? - założył za ucho pasmo ciemnych włosów opadających na ramiona kaskadą gęstych loków.
- Tobie? W życiu!
- Ha. Ha. Bardzo zabawne... W porządku. Nie chcesz, to nie słuchaj. Wracam do studia.
Nie wierzyła własnym oczom. Nonszalancko oparty o framugę drzwi, skrzyżował ręce na piersiach, po czym jeszcze chwile jej się przyglądał. Potem, jak obrażony sześciolatek, odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Sarah wydawało się, że najzwyczajniej w świecie to wyobraźnia spłatała jej figla. Jak się okazało, nie tym razem. Kiedy już otrząsnęła się z wrażenia, jakie wywarło na niej dość spektakularne wyjście Michaela, podniosła się z kanapy i pozostawiając swój ciepły kącik, ruszyła na poszukiwania Piotrusia Pana. Idąc korytarzem, polarowy koc cicho szurał po świeżo lakierowanej, drewnianej podłodze, niczym długi tren w średniowiecznych, bogato zdobionych sukniach. Jedną dłonią przytrzymując okrycie, drugą wodziła po szorstkiej powierzchni ściany, pod palcami wyczuwając finezyjne nierówności. W powietrzu wciąż wyczuwało się zapach jaśminowej świeczki, którą zapaliła na krótko po obiedzie, mieszający się z ulotną wonią perfum pana domu. To oznaczało, że szła w dobrym kierunku. Były tylko dwie możliwości, gdzie mógł się ukryć ten dorosły dzieciak: sypialnia lub studio nagraniowe. Jako że za wszelką cenę chciała uniknąć naruszania jego przestrzeni osobistej, postanowiła najpierw sprawdzić kryjówkę bardziej prawdopodobną. Doszła już do miejsca, gdzie korytarz rozwidlał się, prowadząc do garażu i dalszej części domu, gdzie światło, choć zapalone, nie zalewało swoim blaskiem wszystkich zakamarków. Jedna z lamp stojących na staromodnej, elegancko wykonanej komodzie rzucała zniekształcony cień na przeciwległą ścianę tak, że kobieta natychmiast pożałowała ruszania się z kanapy. Bardziej niż całkowitej ciemności nienawidziła tego złowieszczego półmroku, w którym nawet najzwyklejsze przedmioty potrafiły przybrać straszliwe kształty i postaci. Nienawidziła tego odkąd trafiła do tamtego domu... Uspokój się. Już się stamtąd wyrwałaś. Nie musisz tam wracać... - mówiła sobie w duchu, starając doprowadzić się do porządku. Wdech i wydech, trzeba uspokoić szaleńczo bijące w piersi serce. Kilka szybkich kroków i jej dłoń wreszcie wyląduje na klamce drzwi prowadzących do studia nagraniowego. Do dalej... Jeszcze tylko kawałek.
- Buu!
Ktoś wyskoczył z cienia i zimnymi dłońmi złapał ją za ramiona. Zamknęła oczy i osunęła się po ścianie prosto na podłogę, słysząc szaleńczy śmiech żartownisia. Jej oddech, tak uporczywie uspokajany, znów stał się płytki i szybki, a ręce drżały. Miała ochotę udusić go na miejscu, za to, że nie przestawał się śmiać. Za to, że trzymał się za bolący od chichotu brzuch, a łzy radości spływały mu po policzkach. Siedząc na podłodze, wycedziła przez zaciśnięte zęby:
- Zginiesz. Marnie.
- Ale... - próbował się opanować - sama się prosiłaś... No! Tym razem wyszło mi to całkiem nieźle. Żebyś ty widziała swoją minę.
Spróbował odegrać wyraz przerażenia przyjaciółki, jednak kolejny napad śmiechu mu w tym przeszkodził. Kiedy zobaczył, że ta nareszcie zaczyna podnosić się z ziemi, wyciągnął do niej pomocną dłoń.
- Przepraszam, Sarah... Po prostu chciałem cię trochę nastraszyć. To chyba nic złego, prawda?
- Jasne. Radzę ci teraz mieć oczy dookoła głowy, panie Jackson, bo nie wiesz, kiedy nadejdzie słodki czas zemsty - spojrzała na niego, a na jej twarzy ponownie zagościł słaby uśmiech.
- Przekonamy się, do kogo będzie należało ostatnie słowo. Wracając do pakowania się...
- Powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi?
Zęby Michaela lśniły w szerokim uśmiechu. Kobieta patrząc na niego, chyba po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest atrakcyjny.Wyraźnie zarysowane kości policzkowe, gęste, czarne włosy, pełne usta i te oczy... Nie wolno zapominać o srebrnym łańcuszku wiszącym seksownie na szyi. Co prawda, zupełnie nie był w jej typie, jednakże z pewnością mógł się podobać. Dopiero, gdy w jej głowie wysnuł się powyższy wniosek, usłyszała jego głos:
- ... no i wrócilibyśmy przed powrotem dzieci, co ty na to?
- Wrócilibyśmy skąd?
- Czy ty mnie słuchasz? Właśnie ci wszystko powiedziałem.
- Przepraszam, zamyśliłam się...
- Dobrze, powtórzę, ale teraz się skup - powiedział, kładąc jej tę samą, zimną rękę na ramieniu. - Muszę wyjechać na kilka dni do Austrii. Mam tam parę spotkań dotyczących płyty i chciałbym zabrać cię ze sobą, jako szefa kuchni i towarzyszkę podróży. Zanim dzieciaki wróciłyby z ferii, bylibyśmy w domu. Co o tym sądzisz?
- Wiesz... to bardzo miłe z twojej strony, ale nie mogę zostawić Erin samej.
- Już z nią rozmawiałem i powiedziała, że od dawna chciała odwiedzić jakąś swoją koleżankę w okolicy, w której mieszkałyście i nie ma nic przeciwko temu, abyśmy wyjechali.
- Ale... ja nie mogę z tobą jechać. Nie mam tyle pieniędzy.
- Hej, przecież mówiłem, że odegrasz podwójną rolę: dotrzymasz mi towarzystwa i zadbasz o to, żeby nas tam nie potruli. To jak?
- Załatwiłeś już wszystko, a ja nie mam tu nic do gadania. Mylę się?
- To nie tak... - w jednej chwili wyglądał jak chłopiec przyłapany przez matkę na gorącym uczynku. - Chcę, żebyś pojechała.
- W takim razie chyba nie mam wyboru...
- Świetnie!
Ujął w dłonie jej śliczną twarz i ucałował w oba policzki, nie przestając się uśmiechać. Krótki moment czystej euforii, zupełnie jak u dziecka. Kiedy tylko zauważył rumieńce otulające kości policzkowe kobiety, natychmiast się zreflektował.
- Przepraszam, ja... po prostu bardzo się cieszę.
- Jasne, rozumiem... Więc kiedy wyjeżdżamy?
- Nie wspominałem? - spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Och, faktycznie! Jakimś cudem to przeoczyłem. Mamy lot jutro o 10:30.

piątek, 20 lutego 2015

This Is Not It_27

Czy wydarzenie nie jest tym bardziej znaczące i wyjątkowe, im więcej potrzeba było przypadków, aby mogło nastąpić? 

- M. Kundera Nieznośna lekkość bytu


Gwar w autobusie wypełnionym młodzieżą szkolną i dziećmi stanowczo przekraczał dopuszczalny poziom głośności. Dochodziła godzina wyjazdu, a nikt jeszcze nie siedział na swoim miejscu. Połowa młodych podróżników wciąż tkwiła na zewnątrz, czekając, aż ich nazwisko zostanie wyczytane przez starszą opiekunkę - pannę Glorię Humble, kobietę po czterdziestce, o brązowych włosach przeplatanych siwymi pasemkami, których zdawała się nie zauważać. Nazwisko Anderson wymienione zostało na samym początku, dlatego też Leah, zaopatrzona w torbę podróżną wypełnioną smakołykami przygotowanymi przez matkę, już szukała sobie wygodnego miejsca. Troje Jacksonów stało ciągle na zewnątrz, słuchając niekrótkiej pogawędki wychowawczej ojca. Sarah zdążyła przeprowadzić już taką rozmowę z młodszą córką poprzedniego wieczora... Sami wiecie, z tych, podczas których padają zdania: Nie rozmawiaj z obcymi. Pilnuj się grupy. Nie kładź się zbyt późno. Miej swój rozum i nie zgadzaj się na wszystko, co wymyślą koledzy. Żadne z dzieci nie lubiło tych kazań, jednak wliczało je w koszty, jakie musiały zostać przez nie poniesione, by mogły wreszcie wyrwać się na całe trzy tygodnie spod opiekuńczych skrzydeł rodziców. Szesnastolatka, starając się zejść z drogi rozszalałym bliźniakom, którzy bardziej przypominali małpy w zoo, niż dwóch, dziewięcioletnich chłopców, usiadła na jednym z foteli. Nagle, fotel przemówił dość niskim, całkiem przyjemnym głosem niosącym nie całkiem przyjemne przesłanie:
- Hej! Uważaj, jak chodzisz!
- Sorry, ale chyba widzisz, co tu się dzieje.
Zupełnie niespeszona, wstała z kolan nieznajomego i z czułością podniosła książkę, która wcześniej wypadła jej z ręki. Zanim zdążyła się nią nacieszyć, rozparty w fotelu chłopak wyrwał ją z dłoni Leah i uważnie przyjrzał się okładce.
- Oddawaj! - krzyknęła, jednak jej głos rozpłynął się w wszechobecnym rozgardiaszu.
- No no... The Perks of Being a Wallflower. To najgłupsza książka, jaką czytałem, ale ma w sobie coś takiego, że nie można się oderwać, a potem chodzi się, jak struty przez kilka dni. Może chcesz, żebym to ja ci poczytał, co?
- Spieprzaj.
- Nie tak ostro, bo trzeba ci będzie wymyć mydłem te różowe usteczka. Jestem Jamie David Witcher, a ty jak się nazywasz? - zapytał, nonszalancko opierając brodę na zaciśniętej pięści.
- A co to, przesłuchanie? Oddawaj mi książkę.
- Grzeczniej, młoda damo, bo będę musiał być dla ciebie mniej wyrozumiały. Więc jak się nazywasz?
- Leah.
- Nie, nie, skarbie. Poproszę o pełną listę.
- Leah Hope Anderson. A teraz oddasz mi tę książkę?!
- I po co się tak wściekać, panno Leah Hope? Nie wiesz, że złość piękności szkodzi? Łap i znikaj.
Rzucił jej kilkusetstronicową powieść i wyciągnął iPada z plecaka obczepionego przypinkami z miniaturowymi zdjęciami rockowych kapel. Nastolatka rzuciła mu ostatnie, pogardliwe spojrzenie i wróciła na początek autokaru, gdzie jakimś przedziwnym zrządzeniem losu pozostało już tylko jedno wolne miejsce. Nerwowo rozglądała się w poszukiwaniu rodzeństwa Jacksonów, licząc na to, że spędzi podróż w gronie znajomych. Gdzieś na tyle autokaru dostrzegła uniesioną rękę Paris z charakterystyczną, zielono-żółto-czerwoną bransoletką na przegubie. Domyśliła się, że pewnie obok niej znajduje się Michaela, Prince i Blanket ze swoim przyjacielem - Tobym. Nie miała tam czego szukać. Zrezygnowana, opadła na siedzenie obok chłopaka mniej więcej w jej wieku, któremu blond włosy, dodatkowo rozjaśnione słońcem, opadały  na twarz, gdy w pełnym skupieniu oddawał się lekturze, nie zauważywszy nawet przybycia nowej towarzyszki podróży. Tak diametralnie różnił się od tamtego okolczykowanego buraka... Dziewczyna, korzystając błogiej nieświadomości nieznajomego, zaczęła mu się przyglądać zza rozłożonej książki. Okulary w czarnych, niezbyt grubych oprawkach, zasłaniały oczy (chyba niebieskie, choć nie była pewna). Drobne, pomarańczowe punkciki rozsypane na policzkach i małym, lekko zadartym nosie, przypominały pyłek wróżki. Długie, smukłe palce przytrzymywały pożółkłe strony zapisane od góry do dołu drobnym, niezbyt wygodnym do czytania, drukiem. Zdawał się nie zauważać odpadających kartek, prowizorycznie przytwierdzonych do całości taśmą klejącą prawdopodobnie przez poprzedniego właściciela. Nastolatka wytężała wzrok, by rozczytać choć fragment, jednak zanim zdążyła rozszyfrować niemal kaligraficzną czcionkę, chłopak podniósł wzrok znad lektury.
Die Traumdeutung. - odparł z uśmiechem ujarzmionym drutem ortodontycznym.
- Przepraszam?
- Książka - zwrócił się jak do przybysza z innej planety. - Die Traumdeutung, czyli Objaśnienie marzeń sennych Sigmunda Freuda. To już antyk.
- Czytasz Freuda?
- Lubię sobie czasem poanalizować - odpowiedział, jakby analizowanie było zajęciem całkowicie powszechnym wśród ogółu nastolatków. - A ty co tam masz?
The Perks of Being a Wallflower.
- Aha! Dałaś się złapać na promocję i dziki bum na tę książkę. Stary dobry Charlie i nieśmiertelne być albo nie być. Książka jest niebywale męcząca i nie wnosi do życia nic, oprócz trzydniowego otępienia i dziwnego smutku. Zdecydowanie nie polecam. Ale jeśli chcesz, mogę pożyczyć ci coś swojego..?
Dziewczyna przyglądała mu się z pewną dozą nieufności pomieszanej z upartą ciekawością. Jak łatwo można się było domyślić, drugie z uczuć zwyciężyło.
- Czemu nie... Tak w ogóle, jestem Leah.
- A ja Cory. Miło mi cię poznać, Leah - krótko uścisnął jej dłoń i zanurkował w głębi swojego plecaka. - Co by tu... Jest! Co powiesz na Portet Doriana Graya ? Trochę ciężko się czyta, ale nie jest pusta, jak większość dzisiejszych tak zwanych dzieł literackich.
- Przeczytam z przyjemnością. Dziękuję.
Posłała nowemu znajomemu uśmiech, który świat mógł obejrzeć po raz pierwszy. Był to uśmiech kogoś, kto właśnie znalazł pokrewną duszę, a kto jeszcze nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Otworzyła niegrubą książkę na stronie tytułowej i, zanim autokar ruszył, spojrzała na niepozornego nastolatka. Zupełnie inny... Jej myśli rozpłynęły się w ułamku sekundy, gdy usłyszała dźwięk przychodzącego SMSa. Najpierw pojedynczego... Potem kolejnego... A na koniec jeszcze jednego... Jak się szybko okazało, pierwszy był od Paris:

Powiedz, że mi się przywidziało! O__o Czy ty przed chwilą gadałaś z TYM WITCHER'EM?!?! Koniecznie musisz opowiedzieć mi wszystko na postoju! xoxo
                                                                                                        P.
Pff... Serio? Paris naprawdę podobał się ten zadufany w sobie gnojek? Zresztą, jej sprawa. Od kogo był kolejny SMS? Nacisnęła małą kopertkę wyświetlającą się w prawym dolnym rogu.

Skarbie, uważaj na siebie. Kocham cię.
                                                                        Mama

Leah uśmiechnęła się do dotykowego ekranu swojego telefonu i odpisała rodzicielce wiadomość o podobnej treści. Kiedy przyszedł czas na otwarcie ostatniej, była prawie pewna, że to ponownie młoda Jackson pisze do niej w sprawie Jamie'ego Witchera. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy zobaczyła ten krótki tekst:

Życzę Ci dobrej zabawy. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, nie bój się zadzwonić. Niech Bóg Ci błogosławi. Kocham Cię
Doo Doo                   

Tym razem nie zdołała powstrzymać wzruszenia. Doo Doo... Zwracała się do niego w ten sposób tylko wtedy, gdy zostawali sami, a on opowiadał jej o książkach, podróżach i życiu. Nie wierzyła, że pamiętał także o niej. Pojedyncze łzy potoczyły się po obu jej policzkach, lecz szybko otarła je wierzchem dłoni. Uff... Na szczęście Cory niczego nie zauważył. Jeszcze tego brakowało, by od razu pomyślał, że maże się z byle powodu. Wzięła kilka głębszych oddechów i wróciła do przeczytanej wiadomości. Postanowiła odpisać jedynie krótkie dziękuję. Dlaczego tylko tyle? Czasami tyle wystarczy i była pewna, że Michael zrozumie jak bardzo jest mu wdzięczna. Nie tylko za tego SMSa, ale za wszystko, co ostatnimi czasy wydarzyło się w jej życiu.

piątek, 13 lutego 2015

This Is Not It_26

- Przepraszam - wymamrotał Harry.
Dumbledore pokręcił głową.
- Ciekawość to nie grzech. Ale z ciekawością trzeba uważać... oj, tak...

- Joanne K. Rowling Harry Potter i Czara Ognia

Noc spowiła już cały śpiący świat swoim czarnym całunem, pozwalając tylko pojedynczym gwiazdom przeniknąć ciemność. Wiatr ze wschodu targał skulonymi ze strachu drzewami, nie pozostawiwszy im nawet chwili wytchnienia. Świerszcze przerwały swój koncert pośród równo skoszonej trawy. Nawet ćmy i świetliki pochowały się, drżąc przed siłą żywiołu. Mimo tej wichury, ani jeden błysk nie rozświetlał pochmurnego nieba, by zwiastować burzę. Mężczyzna, w narzuconym na zieloną piżamę, białym szlafroku, przyglądał się zawierusze przez duże okno w salonie. Był środek nocy, blisko godziny trzeciej, a on przyszedł tu z nadzieją spędzenia kolejnej bezsennej nocy w swojej tarasowej kryjówce, jednak tym razem pogoda postanowiła najzwyczajniej sobie z niego zadrwić. Bezsilny, oparł czoło i koniuszek nosa o szybę, na której już po chwili pojawiła mleczna para. Niewiele myśląc, palcem wskazującym wypisał imię, które dziwnym trafem, jako pierwsze przyszło mu do głowy. Annie. Obok imienia zaraz pojawiło się serduszko. Zatrzymał dłoń, chcąc lepiej przyjrzeć się swojemu dziełu. Gdyby pozostawił je w takim stanie, wyglądałoby niedorzecznie i co najmniej śmiesznie. Szybko dopisał pozostałą część, która miała się tam znaleźć od początku. Omer. Tak, teraz wyglądało to zdecydowanie lepiej. Bez porównania. Nagle jego wyczulony, muzyczny słuch ostrzegł go przed dźwiękiem zbliżających się do salonu kroków. Szybko starł miłosne równanie i bezmyślnie utkwił wzrok w bezmiernej dali, starając się pozostać niezauważonym. Do pokoju, z latarką oświetlającą najbliższe półtora metra, niczym gejsza ze skrępowanymi stopami, małymi kroczkami dreptała zawinięta z kołdrę Sarah. Otwarte szeroko oczy błyszczały jak w gorączce, spierzchnięte usta drżały, z zimna lub pragnienia, a niezdrowe rumieńce rozogniły jej policzki. Przypomniał sobie jak po południu podsłuchał jej rozmowę z Erin (tak,tak... wiedział, że to niezbyt grzeczne, jednak nie mógł się powstrzymać), podczas której zawzięcie upierała się, że czuje się świetnie. Jak widać było na załączonym obrazku, mocno minęła się z prawdą. Nie zwracając uwagi, bądź po prostu przeoczywszy obserwującego ją Michaela, podeszła do lodówki i wyciągnęła z niej małą, półlitrową butelkę mleka. Minęła chwila. Dźwięk tłuczonego szkła spowodował, że podskoczył ze strachu w swojej kryjówce. Mężczyzna, jednocześnie przerażony tym, że mogłaby się pokaleczyć i wzruszony jej nieporadnością, postanowił wyjść z ukrycia. Zapalił światło, przysporzywszy i jej małego zawału serca, zmusił ją do przymrużenia oczu przed natrętną jasnością. Wprawnym okiem szybko ocenił sytuację: butelka, w jednym kawałku, wciąż tkwiła w jej delikatnej dłoni, a po podłodze nie walały się żadne odłamki.
- Obudziłam cię? Przepraszam... - usłyszał jej zachrypnięty głos.
- Nic się nie stało - mało brakowało, by się roześmiał, czując jednocześnie niewysłowioną ulgę. - Usiądź, pomogę ci.
Odsunął jej krzesło i pozwolił, by, wciąż opatulona kołdrą kobieta, zajęła miejsce przy stole. Zręcznie wyciągnął z górnej szafki niewielki rondelek i wlał do niego całą zawartość cudem ocalałej butelki. Z lodówki wyciągnął kremowe masło i nabrawszy niewielką bryłkę na łyżkę, wrzucił ją do garnka. Wolną od mieszania ręką, sięgnął do szafki, tym razem ulokowanej na dole i spośród wielu różnobarwnych opakowań wybrał to czerwone, zawierające w sobie kilka saszetek ze środkiem przeciw przeziębieniowym i przeciwgorączkowym do rozpuszczenia w ciepłej wodzie. Zmniejszył gaz pod lekko parującym wywarem i zajął się krojeniem dwóch ząbków czosnku w drobną kosteczkę. Zerknąwszy przez ramię na siedzącą nieruchomo Sarah, zobaczył jej bladą rękę wyłaniającą się spod kołdry w poszukiwaniu chusteczek leżących po drugiej strony blatu. Zza pleców dobiegło go ciche pociąganie nosem, a po chwili także przeciągły świst czajnika. Nalał wrzątku do połowy wysokości glinianego kubka, drugą połowę wypełniając zimną wodą. Rozpuścił pachnący cytryną proszek i podał jej kubek. Skrzywiła się niczym mała dziewczynka, niemo wzbraniając się przed zażyciem niezbyt smacznego leku.
- Wypij to. Zbije gorączkę - powiedział Michael autorytatywnym tonem, wciąż z trudem powstrzymując uśmiech.
Wrócił, do przygotowywania cudownej mikstury mającej postawić na nogi jego przyjaciółkę. Przyjaciółkę. Tak właśnie... To co ich łączyło można by chyba nazwać przyjaźnią. Może dopiero co kiełkującą, a jednak... Szczery uśmiech rozjaśnił jego zmęczoną, pięćdziesięcioczteroletnią twarz, która jednak nie zdradzała jeszcze cech charakterystycznych dla tego wieku. Dosypał posiekany czosnek do przyjemnie bulgoczącego wywaru,a po chwili dodał do niego także łyżeczkę zupełnie białego, rzepakowego miodu. Gdy wyglądało na to, że mikstura była gotowa, zdjął rondelek z ognia i przelał jego zawartość do kolejnego, większego niż poprzedni, kubka. Wyłączył kuchenkę indukcyjną, by zająć miejsce vis a vis kobiety, która wciąż odczuwała na języku nieprzyjemny posmak lekarstwa, dając upust swemu niezadowoleniu poprzez ciągłe przygryzanie ust. Mężczyzna zapalił świecę o zapachu jaśminu stojącą na stole i podsunął Sarah kolejny kubek.
- Co to jest? - wycharczała bardziej, niż powiedziała, obrzucając go nieufnym spojrzeniem rozgorączkowanych, lśniących oczu.
- Domowy sposób na walkę z grypą. Do dna!
Jego 'okrzyk' zabrzmiał dość zabawnie, zwłaszcza kiedy został wypowiedziany raczej szeptem. Sarah, szczęśliwa, że przynajmniej zatykanie nosa (z powodu okropnego kataru) mogła sobie odpuścić, zamoczyła wargi w parującym płynie.
- Ałć! Gorące!
- Tylko takie będzie w stanie coś zdziałać. Pij i nie marudź... Gdzieś ty się tak urządziła, co? Pewnie na lotnisku?
- To było trzy dni temu - powiedziała, po czym postanowiła szybko zmienić temat. - Skąd u ciebie takie zdolności kulinarne? Myślałam, że... - jej wywód przerwał nagły napad kaszlu. Gdy tylko się skończył, kontynuowała - że ograniczasz się do naleśników.
- Miałem kiedyś gosposię , która z pochodzenia była Czeszką. Przezabawna kobieta! Katowała nas tym napojem przy okazji każdej grypy i to nie tylko chorych. Wszyscy musieli pić to świństwo"profilaktycznie", jak mówiła. Niby nie brzmi strasznie, ale dzieci były wtedy w takim wieku, że łapały dosłownie wszystko. Przez pół roku nie piłem chyba nic innego. Ale, co by nie mówić, pomagało, chociaż było niezłym wyczynem namówić dzieci, szczególnie Prince'a, na wypicie takiego wywaru.
- Wyobrażam to sobie. Annie też nie lubiła tego typu wynalazków, a chorowała prawie ciągle do jedenastego roku życia. Od tamtego momentu nigdy więcej nie odwiedzałyśmy lekarza, chyba że z powodu szczepień obowiązkowych.
- U nas, kiedy Prince miał siedem, Paris sześć, a Blanket dwa latka, musiałem sprowadzić lekarza na stałe do domu. Jeździł z nami wszędzie, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy jego pomoc okaże się niezbędna.
Popatrzył na swoją towarzyszkę. Jej ciemnobrązowe oczy zmatowiały, dając wyraźny sygnał, że gorączka zaczęła spadać. Przestały targać nią niekontrolowane dreszcze. Cudowny napój Pani Miromily i tym razem okazał się niezawodny.
- Myślisz, że Annie dotarła już na miejsce? - zapytała, powtórnie zmieniając temat.
- Pewnie tak... Chociaż Omer miał zaplanowany przylot na wczorajszy wieczór, a wciąż nie dał znaku życia.
- Przedwczorajszy wieczór - poprawiła go już znacznie pewniejszym głosem. - Jest prawie czwarta nad ranem.
- Faktycznie... Wiesz, może powinienem się o niego martwić, ale mam jakieś dziwne przeczucie, że ostatecznie wcale nie zamierzał wylądować w Argentynie.
- Gdzie w takim razie, twoim zdaniem, się teraz znajduje?
- Niezmiennie, obok twojej córki, w samolocie kierującym się prosto do Afryki.
- Widzę, że nie jestem osamotniona w tym przeczuciu... Myślisz, że oni wiedzą, że my wiemy?
Michael zmarszczył czoło, gorączkowo przetwarzając w głowie jej pytanie. W końcu był środek nocy. Gdy wreszcie zrozumiał, co miała na myśli, jego oblicze ponownie się rozpromieniło.
- Sądząc po tym, jak nieźle się kamuflują, mają chyba nadzieję, że ciągle niczego się nie domyślamy. Kiedy na to wpadłaś?
- Tak naprawdę pewność zyskałam dopiero po wczorajszym telefonie Seana. Chłopak nie brzmiał najlepiej, pytając, czy mógłby podrzucić mi dziś do pracy rzeczy Annie, które u niego zostawiła. Zgodziłam się, bo nie chciałam, żeby przyjeżdżał tutaj i cię niepokoił. Do tej pory głowię się, co też tej mojej pierworodnej odbiło. Przecież Sean to taki fajny chłopak...
- Hej! Omer to też świetny, młody mężczyzna. Nie wiem, o co ci chodzi.
- Przepraszam, źle to zabrzmiało. Miałam na myśli to, że miedzy nimi jest taka duża różnica wieku.
- Kiedy ja brałem ślub z moją pierwszą żoną, było miedzy nami dziesięć lat różnicy. Poza tym, między nami jest osiem lat, a ja i tak uważam, że stanowimy całkiem niezłą parę - nie mógł powstrzymać się od puszczenia jej oczka.
- Panie szefie... Niech pan się tak nie rozpędza.
- Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Choroba tylko dodaje ci uroku.
- Dobra, dobra... Jak to się mówi? - podrapała się po głowie. - Aha! Bujać to my, ale nie nas.
Nie mogli powstrzymać śmiechu, który poniósł się echem po całym domu. Gdy tylko zdali sobie z tego sprawę, natychmiast zakryli dłońmi usta i chichotali jak dzieci przyłapane na gorącym uczynku.
- Więc twoim zdaniem to dobrze, że coś jest między nimi?
- Tak sądzę. Sama pomyśl - zwrócił się do niej z dobrotliwym uśmiechem na ustach. - Czy Annie nie była szczęśliwsza, odkąd udawali, że nic ich nie łączy?
- Niby tak, ale...
- Ja mogę z czystym sumieniem przyznać, że dawno nie widziałem Omera tak radosnego. Momentami wydawało mi się, że unosi się tuż nad podłogą, zamiast normalnie chodzić. Kiedy trenowaliśmy, był kompletnie rozkojarzony. Myślę, że wpadł jak śliwka w kompot.
- Jakoś nie wydaje mi się, żeby taka gwałtowna miłość mogła zakończyć się dobrze.
- Bredzisz! - podsumował, choć szybko się zreflektował, widząc jej obruszenie. - To znaczy... Nie uwierzę, że twój mąż nie zwariował na twoim punkcie w mniej niż dziesięć sekund od kiedy cię zobaczył.
- No to chyba jednak będziesz musiał... George i ja to zupełnie inna sprawa. Ale to nie czas na takie historie. Lepiej już się położę. Dziękuję, że się mną zająłeś i za tę rozmowę.
- Sarah, przepraszam, jeśli cię zasmuciłem wspominając o twoim mężu. Naprawdę nie...
- To nic takiego. Po prostu nie chcę o tym rozmawiać. Dobrej nocy.
Wyszła, wciąż owinięta w koc, z oczami szklącymi się nie od gorączki, ale od gorzkich łez.