sobota, 18 kwietnia 2015

This Is Not It_32


Kocham Cię bardziej niż wczoraj i mniej niż jutro.

Paulo Coelho Zahir

Mróz szczypał zarumienioną skórę na jej policzkach. Para przy każdym wydechu wydobywała się z jej różowych ust, przypominając obłok papierosowego dymu. Przyspieszone bicie serca stanowiło idealny rytm dla pewnych stóp pośród zamarzniętej ściółki. Była czterdziestopięcioletnią kobietą, która po dekadzie postanowiła ponownie wskoczyć w sportowy strój i odrobinę potruchtać w pobliskim lasku. Austria zimą miała swój urok, który ciężko byłoby opisać słowami nawet wprawnemu poecie. W lodowatym powietrzu czuć było ciężki, ale jednocześnie orzeźwiający zapach iglastych drzew, a niewidzialne sowy pohukiwały od czasu do czasu, przypominając o swoim istnieniu. Pierzaste chmury widoczne gdzieś w przerwach zwartej korony lasu gładko sunęły po błękitnej tafli nieba, widocznie nie spiesząc się zbytnio. Po pół godzinie umiarkowanie szybkiego biegu postanowiła odsapnąć chwilę przy jednym z monstrualnych drzew, do którego objęcia potrzeba by przynajmniej trzech mężczyzn. Błogosławiła swój nie najlepiej pracujący w tak wczesnych godzinach umysł, któremu zawdzięczała brak rozpraszającego odtwarzacza mp3, który poprzedniego dnia planowała zabrać ze sobą. Opuściła głowę nisko, opuszkami dotykając puchowej pierzyny otulającej wszystko wokół, z wyjątkiem wąskiej ścieżki, którą przybiegła. Lodowate drobinki w mgnieniu oka rozpuszczały się pod jej palcami, sprawiając, że te stały się jeszcze bardziej zaczerwienione i skostniałe. Miło było tak wyrwać się z zatłoczonego Los Angeles do głuszy, nawet jeśli trzeba było przebiec siedem kilometrów (jak wskazywał krokomierz na nadgarstku) i nieźle się przy tym napocić. Hotel oczywiście spełniał najwyższe standardy. Zgodnie z życzeniem pana Jacksona, w jej pokoju każdego ranka w tajemniczy sposób pojawiał się świeży bukiet kwiatów, codziennie w innej kompozycji. Od tygodnia jadali wspólne śniadania w jego pokoju, choć noce oczywiście spędzali osobno. To coś, co było między nimi, nie przestawało się rozwijać, chociaż ciężko było nazwać uczucie, jakie właściwie ich łączyło. Może to kwestia tego, iż żadne z nich nie było już nastolatkiem, ale każdy, kto spojrzał na nich z zewnątrz, musiałby się poważnie zastanowić, zanim określiłby ich mianem zakochanych. Spędzali ze sobą. co prawda, wiele czasu, a Sarah towarzyszyła mu podczas wszystkich spotkań biznesowych, których, ku jej zdumieniu, nie było znowu tak wiele. Jednak nikt (nie wyłączając Billa) nie dowiedział się całej prawdy o pamiętnym wieczorze, w kilka godzin od przylotu. Wspomnienie rozmowy, którą odbyli wczoraj, wróciło do niej zupełnie niespodziewanie:
- Nie mogę się doczekać, kiedy powiemy dzieciakom! - Michael z czułością ujął jej dłonie, a oczy błyszczały mu z radości. - Pomyśl tylko, jak się ucieszą...
- Uhmm... no nie wiem. Jesteś pewien, że powinniśmy powiedzieć im o tym już teraz?
- A ty nie?
Widziała jego twarz, z której niemal natychmiast zniknął uśmiech. Zamrugała kilkukrotnie powiekami, a wspomnienie natychmiast powróciło.
- Michael... nie chciałabym, żebyś mnie źle zrozumiał, ale... Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł - powiedziała i natychmiast pożałowała, patrząc na jego oczy, które przybrały szczenięcy wyraz. - To nie tak... Po prostu, myślę, że dla nich to mógłby być nie mały szok.
- Więc chcesz to przed nimi ukrywać?! - na jego zwykle bladych policzkach  wykwitły rumieńce oburzenia.
- Uhm...
- Wiesz co? To nie jest taki zły pomysł - powiedział, a ona natychmiast podniosła na niego zaskoczone spojrzenie. - Bylibyśmy jak Faceci w czerni! To znaczy... Zakochana Para w czerni... Ugh! To chyba nie najszczęśliwszy dobór słów, co? - ukrył twarz w dłoniach, zza których po chwili usłyszała chichot.
Zarówno teraz, jak i wtedy uśmiechnęła się na ten widok, a na wysokości pępka poczuła przyjemnie rozpływające się ciepło. Jeszcze kilka skłonów i była gotowa, z czystym umysłem, na drogę powrotną do hotelu. Trzask. Gałązka przełamała się pod ciężarem czyjejś stopy nie dalej, niż trzy metry od niej. Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś lub czegoś, co mogło wywołać ten dźwięk jednak nie dostrzegła niczego niepokojącego. Zegarek wskazywał 8:30, co oznaczało, że jeśli tylko się pospieszy, zdąży zastać Michaela zaspanego, jedzącego śniadanie w błękitnej pidżamie. Ostatni, głęboki wdech leśnego powietrza, by odświeżyć płuca i ruszyła truchtem po nieośnieżonej ścieżce. Żwir chrzęścił pod jej starymi, białymi schlesingerami, podczas gdy myśli krążyły według przyspieszonego rytmu serca. Czy powinna przyznać się dzieciom do nowego związku? Przecież nie dało się nie zauważyć, że Leah nie pała sympatią do dzieci Jacksona... A gdyby mieli zostać jedną, wielką rodziną? Poza tym, co powie na to Erin? Czy nie pomyśli jak najgorzej o swojej synowej, która ledwie zdążyła pochować męża, a już lata za innymi? Wreszcie, czy to, co jest między nią o Michaelem, ma jakiekolwiek szanse na przetrwanie? Oboje nie są już młodzi. Czy w pewnym wieku wypada jeszcze bawić się w romanse? Usłyszała skrzypienie śniegu tuż obok siebie. Stanęła, a niepokojący dźwięk również umilkł. Przez chwilę wydawało jej się, że dostrzegła błysk stali, jakby ostrza noża, w gęstwinie obsypanej białym puchem. Gdy próbowała jakoś logicznie to wytłumaczyć, dokładnie w miejscu, w który utkwiła wzrok, dało się słyszeć chrząknięcie. Nie zastanawiając się dłużej, puściła się biegiem ścieżką wciąż wspinającą się do góry, w kierunku hotelu. Nie zważała na drobne gałązki, które z zajadłością cięły skórę na jej twarzy. Wcześniej miłe uchu pohukiwania sów, nabrały nagle złowieszczego tonu. Zimny wiatr dął złowrogo, szeleszczeniem igieł i liści rozpraszając spokojną ciszę. Gdy, po tym kilkunastominutowym sprincie, dostrzegła znajomą bramę, dysząc okropnie, rzuciła się do ciężkiej, żeliwnej furtki, by zatrzymać się dopiero przy recepcji. Schludnie ubrana blondynka (o połowę od niej młodsza) popatrzyła na nią z niesmakiem. Jakoś nie była w nastroju, by przejąć się krzywą miną jakiejś wytapetowanej smarkuli. Czym prędzej wpadła do windy i nacisnęła guzik. Winda, jakby na złość, powoli wtoczyła się na ostatnie piętro, gdzie znajdowały się ich pokoje. Rozejrzała się po hallu. Billa nie było pod drzwiami numer 1218, co mogło oznaczać, że Jackson już tam nie ma, albo że zaprosił on swojego ochroniarza na śniadanie. Nie tracąc czasu, wparowała jak burza do przestronnego apartamentu, sprawiając, że łyżki w dłoniach obu mężczyzn zatrzymały się w połowie drogi do ich ust. Zanim zdążył choćby zaprotestować, wpadła w ramiona Michaela i wtuliła w jego pierś naznaczoną czerwonymi bliznami twarz. Dźwięczącą ciszę przerywało od czasu do czasu ciche pociąganie nosem.
- Sarah, co się stało?
- Ktoś... Ktoś był tam... - słowa uwięzły jej w gardle.
- Kto był gdzie? O czym ty mówisz?
- Ktoś... w lesie... On miał nóż...
Bill z Michaelem natychmiast wymienili znaczące spojrzenia, a ciemnoskóry mężczyzna po chwili wyszedł, cichym głosem wydając rozkazy do małej krótkofalówki. Sarah, wciąż starając się powstrzymać drżenie rąk, otarła pojedyncze łzy wierzchem dłoni i spojrzała zaczerwienionymi oczyma na jedyną osobę, przy której czuła się bezpieczna. Przez moment chciała zapytać, dokąd poszedł ochroniarz, jednak jakie to teraz miało znaczenie? Ramiona, w których utonęła, były najbezpieczniejszą przystanią na świecie. Mimo to, ukochany jakby odgadł niezadane pytanie i zwrócił się do niej czułym, spokojnym głosem:
- Nie bój się, kochanie... Złapią go. Już nic ci nie grozi.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki, drżenie jej ciała ustąpiło, a ciasny węzeł w brzuchu nagle się rozluźnił. Musnęła jeszcze zimnymi wargami jego policzek i mocniej wtuliła się w jego pierś. Jej oddech powoli wracał do normy. Zanim zdążyła pomyśleć, jak wielkie miała szczęście, sen zawładnął jej duszą.