czwartek, 14 marca 2013

Ynitsed_25

Wspólne śniadanie z tym facetem, to coś naprawdę niezwykłego.Michael już sam w sobie był wyjątkowy, a to, jak ją traktował, stawiało go niewątpliwie w pozytywnym świetle. Przez większą część posiłku nie była w stanie przełknąć choćby kęsa. Gdy tylko Sophie odwracała się, by zamieszać w garnkach, rozśmieszał dziewczynę do łez. Dlatego też nikogo nie zdziwił fakt, iż śniadanie z planowanych 30 minut, przeciągnęło się do ponad godziny. Podziękowawszy grzecznie, zniknęli w salonie, by zastanowić się nad sposobem spędzenia reszty dnia. Pogoda za oknem była nadzwyczajnie słoneczna i wręcz zachęcająca do wytknięcia nosa z domu.
- A może poszlibyśmy do Zoo? - zaproponował rozentuzjazmowany Michael.
Madeline, od kiedy zdecydowała się na związek z nim, obserwowała zmiany, jakie w nim zachodziły. Na jego twarzy nieprzerwanie gościł delikatny, urzekający uśmiech, a oczy błyszczały radośnie. Coraz rzadziej popadał w nostalgiczny nastrój, nie odpływał już tak często myślami, w otchłań swoich przemyśleń. Czuła jego szczęście i tak bardzo cieszyła się, że może je z nim dzielić.
- Jasne, czemu nie?
- Chodź, pokażę ci wszystko!
Pociągnął ją za rękę i razem wybiegli z domu. Sophie, niezauważona, przyglądała się zakochanej parze przyjaciół. Nigdy wcześniej nie widziała swojego pracodawcy tak promieniejącego. Ta dziewczyna miała w sobie coś naprawdę niezwykłego.
- Jeśli ci dwoje nie są dla siebie stworzeni, to ja nie nazywam się Sophia Catherine Fernandez! - zakrzyknęła pod nosem, nie przerywając skrupulatnego polerowania sztućców. W tym domu wszystko musiało być perfekcyjne...
*
- No chyba żartujesz! Czy to jest...?!
Uśmiechnął się, wyszczerzając śnieżnobiałe zęby. Oboje patrzyli teraz na ogromnego słonia indyjskiego, który posilał się właśnie świeżymi owocami. Wysokie drzewa dające przyjemny cień, tylko w niewielkim stopniu górowały nad potężnym zwierzęciem. Jednak było w nim coś delikatnego, wytwornego, szlachetnego...
- Proszę poznaj, to jest Gypsy.
Wyciągnął rękę w kierunku ogromnego ssaka, przedstawiając go, jakby było to oczywistą i najnormalniejszą  rzeczą na świecie. Słoń powoli kroczył w ich kierunku. Madeline nie należała do osób tchórzliwych, jednak widok i bliskość tak wielkiego zwierzęcia przyprawiały ją o dreszcze. Przylgnęła do Michaela, a on troskliwie otoczył ją ramieniem, po czym z rozbawieniem zapytał:
- Boisz się?
- Wcale nie! Ja po prostu...
- ... boję się tego słodkiego malucha - dokończył za nią.
- Malucha? Przecież on waży kilka ton!
- Ha! Czyli przyznajesz, że się boisz?
Wziął jeden z pojedynczych melonów leżących koło ogrodzenia i podał go pupilowi. Trąba olbrzyma subtelnie i ostrożnie wyczuła owoc i delikatnie podniosła go z dłoni opiekuna. Potem pokarm z gracją powędrował do paszczy słonia. Maddie nie czuła się ani trochę bezpieczniej dzięki ogrodzeniu oddzielającym ją od "malucha", ale za nic nie zamierzała przyznać się do strachu!
- Ja się nie boję! Po prostu jest mi zimno!
Serio. Była to chyba najgłupsza wymówka, której mogła użyć, a jednak powiedziała to. Słońce ogrzewało przyjemnie cały park, a kurtki przeciwdeszczowe, które założyli przed wyjściem, z pewnością nie będą potrzebne. Michael jednak nie omieszkał wykorzystać sytuacji.
- Mojej Pani jest zimno? Zaraz coś na to poradzimy....
Niespodziewanie uniósł ją, niczym piórko i przytulił ją mocno do siebie. Czuł jej słodki zapach i nagle zapragnął, by już  nigdy nic się nie zmieniło...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz