niedziela, 28 lipca 2013

Until Death Do Us Part..._17

- Michael... Jak tu jest... pięknie... - westchnęła Lisa Marie.
Odsunął szybkę w kasku i popatrzył na swoją towarzyszkę. Jej miodowe włosy były zmierzwione od dopiero co zdjętego nakrycia głowy, a szeroko otwarte oczy błyszczały na tle granatowego wieczoru. Przed nimi roztaczał się malowniczy pejzaż wysokich gór, których szczyty pokrywała puchowa kołderka śniegu, otaczających ciemne jezioro. Odrobinę na lewo, w leśnej gęstwinie, stał drewniany domek, dostrzegalny jedynie dla wprawnego oka. Tarcza księżyca, której nie zasłaniały nawet najmniejsze chmury, oblewała łagodnym światłem taflę jeziora i topiła w swym blasku wszystko, na co spojrzała. W tej nieskalanej świątyni Matki Natury panowała głęboka i dźwięczna cisz, która miło koiła zmysły. Michael wziął kobietę za rękę i poprowadził do starego pomostu, którego koniec znikał w głębi jeziora. Przy jego krawędzi, na srebrzystej wodzie majaczyła się niewielka łódka. Wiatr subtelnie kołysał ją jakby była jedynie z papieru, a nie ciężkiego drewna. Mężczyzna, bez zbędnych słów, ostrożnie wszedł na pokład, by chwilę potem podać towarzyszce swoją dłoń. Kiedy i ona znalazła się bezpiecznie na łódce, wziął w ręce drewniane wiosła i rytmicznie pracując ramionami, skierował "okręt" ku środkowi jeziora. Stateczek płynął cicho, powoli rozcinając lustrzaną taflę wody. Lisa wychyliła się odrobinę i zanurzyła dłoń w ciemną głębię. Płynęli tak jeszcze przez chwilę,a miarowy plusk wioseł zdawał się tworzyć jakąś nieznaną melodię przy akompaniamencie rozbudzonych świerszczy i, wykonujących swoje arie, żab. Księżycowy blask padający na twarz Michaela pokazał jej coś, czego nie dostrzegała przedtem. Tera w jego sarnich oczach oprócz wielkiej ufności i radości życia można było zobaczyć także ból. Poczuła silne ukłucie w piersi. Tak bardzo pragnęła coś zrobić... Dać mu do zrozumienia, że może na nią liczyć. Jednak od momentu, kiedy zaproponował jej przejażdżkę, nawet słowem nie wspomniał o ostatnich tygodniach swojego pustelniczego życia. A przecież należały jej się chyba jakieś wyjaśnienia... Poza tym, co to za miejsce? Po co właściwie tu przyjechali? Nagle usłyszała jakiś szmer.
- Liso...
- Tak? - zapytała, nerwowo próbując ukryć dreszcz, który właśnie przebiegł przez jej ciało.
- Spójrz w górę.
Wykonała polecenie bez zbytniego entuzjazmu. Nad nimi roztaczał się ogrom granatu upstrzony, mrugającymi do nich figlarnie, gwiazdami. Poczciwy księżyc, jedyny świadek ich spotkania, zdawał się uśmiechać do nich pobłażliwie. W takich chwilach człowiek zdaje sobie sprawę, jak niewiele znaczy we wszechświecie i jak kruche jest jego życie wobec wielkości otaczających bo Dzieł Bożych.
- Widzisz te gwiazdy? - zapytał, a w jego głosie dało się słyszeć odrobinę fascynacji pomieszanej z głębokim smutkiem.
- Tak, Michael. Są tu ich miliony, a może nawet miliardy.
- No właśnie. Jest ich tak wiele, a ty nie potrafisz nazwać każdej z nich. Możesz odnaleźć i nazwać konstelacje, większe ogniste kule na nieboskłonie, ale nie nadasz imion im wszystkim.
- Masz rację, ale...
- Wiesz, ja tak bardzo kocham gwiazdy... Dzięki nim nie czuję się samotny. Nie sądzisz, że są podobne do dzieci? Każda z nich jest jak pojedyncza mała istota, a konstelacje podobne są do ludzkich ras. Może właśnie dlatego kocham gwiazdy? Bo przypominają mi dzieci...
- Michael... Wracajmy, jest już późno...
Bez słowa ponownie zaczął wiosłować, tym razem w kierunku brzegu..


2 komentarze:

  1. Widzę, że odpoczynek korzystnie wpłynął na Twoją twórczość ;) Co wchodzę na tego bloga, to widzę nowe opowiadanie ;) Oby tak dalej! Czekam na kolejne arcydzieła.

    OdpowiedzUsuń
  2. wspaniałe, nadal czekam na ich pierwszy ruch i się doczekać nie moge, nie trzymaj mnie w napięciu hahahah :D

    OdpowiedzUsuń