- Cześć Will - usłyszał jej nieśmiały głos.
- Cześć Car. Co ty tu robisz tak wcześnie?
- Lubię tu czasem przyjść i popatrzeć na wschód słońca.
- To siadaj, bo za moment wzejdzie.
Ściągnął z ramion ortalionową kurtkę i położył ją na trawie. Carmen usiadła na niej i objęła rękoma swoje kolana. Przez dłuższy czas, w milczeniu, wpatrywali się we wschodzące słońce, o czerwono-złotej barwie, na tle chabrowego nieba, bezchmurnego nieba. W parku nie było nikogo, nie licząc paru wiewiórek skaczących po drzewach, kilku śpiewających ptaków i jednego małego rysia, ukrytego za okazałym krzakiem bzu. Maluch popiskiwał cicho...
- Co to? - zapytała, jakby wyrwana transu.
- Nie mam pojęci, ale dobiega zza tamtego krzewu. Sprawdzę co to.
Powoli zbliżył się do źródła popiskiwania. Carmen z niepokojem patrzyła na przyjaciela i próbowała odgadnąć, kto lub co może wydawać takie dźwięki. Nie dowierzała własnym oczom. Will szedł w jej kierunku, trzymając na rękach lekko wyziębionego zwierzaka.
- Co on tutaj robi sam?
- Nie wiem... Nie wygląda na domowego pupilka... Może uciekł z Zoo?
- Chyba ma coś z tylną łapą... Pewnie potrącił go samochód. Jest nieźle wyziębiony. Poza tym źle wygląda prawe oko... Zabierzmy go do weterynarza.
- Jeszcze żadna lecznica nie jest otwarta. Dopiero za kwadrans szósta...
- Zabierzmy go na razie do mnie. Ogrzeje się i zje coś ciepłego... A potem zobaczymy.
- Ok.
Okryła rysia kurtką przyjaciela i ruszyli w kierunku jej mieszkania.
*
- Co wy tutaj robicie o tej porze? I dlaczego ty trzymasz na rękach tego rysia? - zapytała zaspana Mia, która otworzyła im drzwi.
- Proszę, naszykuj ten stary koc, który leży w szafie i krople do oczu.
Will spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
- Przecież to, że są dla ludzi, nie oznacza, żę zaszkodzą zwierzęciu. Spokojnie... Potrzebny mi też podłużny kawałek jakiegoś sztywnego kartonu albo deseczki. No i jakiś bandaż.
Wzięła kociaka na ręce i delikatnie ułożyła na kocu. Obejrzała dokładnie kiesko wyglądającą łapę i sięgnęła po deseczkę, którą, jakimś cudem, znalazł Will. Przyłożyła do najprawdopodobniej złamanej kończyny i obwiązała bandażem. Ryś nie wydał z siebie nawet jednego piśnięcia. Leżał potulnie, jak baranek. Bacznie obserwował każdy ruch wykonywany przez Carmen. Już powoli przestawał drżeć z zimna i strachu.
- Zrobiłam wszystkim herbaty, a tutaj masz te krople, o które prosiłaś. Dać mu coś do jedzenia?
- Nie trzeb, teraz jest w szoku i tak nic nie tknie.
Ostrożnie przepłukała skaleczone oko, ciągle sprawdzając reakcję pacjenta. Był bardzo spokojny. Kiedy wykonała już niezbędne czynności, głaszcząc kociaka, piła herbatę.
- I co z nim teraz zrobimy?
- Za dwie godziny otwierają lecznicę, na rogu ulicy. Zaniesiemy go tam i zobaczymy co powiedzą.
- Zatrzymamy go? - zapytała z nadzieją w głosie Mia.
- Żartujesz? To zwierzę z Zoo. Poza tym masz Normana,
Nastała cisza, od czasu do czasu, przerywana tylko mruknięciem rysia. Każdy rozmyślając, sączył swoją herbatę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz