- Witam. Czy była pani umówiona z panem prezesem? - powitała ją, sztucznie uprzejmym tonem, sekretarka.
- Tak. Byłam umówiona.
- Pani Davis, proszę wpuścić panią Russo - dobiegł je głos z gabinetu.
- Proszę bardzo - syknęła jadowicie.
- Dziękuję.
Weszła. Prezes wyglądał bardzo poważnie. Może z wyjątkiem tych przekrzywionych na nosie okularów. Mimo tego nie dała się zbić z tropu. Pewna siebie usiadła naprzeciwko swojego pracodawcy.
- Carmen, od razu przejdę do rzeczy. Gdy wyjechałaś na urlop, wiele w redakcji się zmieniło. Niektórzy awansowali, inni zostali zwolnieni...
- Co chce Pan przez to powiedzieć? - już nie mogła się doczekać tej genialnej nowiny.
- Podczas twojej nieobecności zastępowała cię Ashley. Pełniła twoje obowiązki z największą starannością. Dlatego od dziś będzie pracowała na twoim stanowisku.
- A co ze mną?
- No właśnie... Jesteś bardzo dobrą dziennikarką. Ośmielam się stwierdzić, że nawet najlepszą w tym mieście. Ale Ashley wniosła nowe spojrzenie do naszego magazynu. Sprawdziła się znakomicie... A dwie redaktorki naczelne w jednej gazecie to za dużo. Sama rozumiesz...
- Ale... jak to...?
- Niestety, nie możesz już dłużej tu pracować. Ale jestem pewien, że znajdziesz etat wszędzie, gdzie będziesz chciała...
- Dziękuję - poczuła, że jej godność została zdeptana. - Pójdę spakować swoje rzeczy.
- Nie przejmuj się Carmen. Będzie dobrze...
- Do widzenia panie Nicolson.
Wyszła powstrzymując swoją silną wolą łzy, które napływały do jej dużych, oliwkowych oczu. Zasłaniały je długie firanki czarnych rzęs pociągniętych, na całe szczęście, wodoodpornym tuszem. Opuszczając gabinet szefa czuła na sobie pogardliwe spojrzenia "kolegów". Z podniesionym czołem szła przez korytarz. Nie chciała dać im tej satysfakcji. Wiedziała, że cokolwiek by się działo, musi zachować twarz. Poszła do swojego małego biura. Uprzątnęła wszystkie szpargały do kartonowego pudła. Nie czuła się najlepiej. Chciała jak najszybciej opuścić miejsce, w którym spędziła 4 lata swojego życia. Nie zamierzała rozpaczać. Była na to zbyt silna. Zabrała pudełko i wyszła.
*
Pomyślała, że może zrobi mu niespodziankę. Wiedziała, że byli dziś umówieni na kolację, ale nie mogła się powstrzymać. Złapała taksówkę, która zawiozła ją pod siedzibę firmy Davida. Jej ukochany zajmował się architekturą nowoczesnych budynków mieszkalnych w LA. Był w tym naprawdę dobry. Cieszyła się, że ma u swojego boku człowieka sukcesu. Lubiła się takimi ludźmi otaczać. Jednak to nie im, a sobie zawdzięczała najwięcej. Uczyła się, studiowała, harowała po to, by zdobyć jak jak najlepsze wykształcenie i pracę. Po to, żeby zrobić karierę, o której zawsze marzyła. Mimo że Polska była jej ojczyzną, nie czuła się z nią emocjonalnie związana. Wiedziała, że zostanie tam wiązało się z zapomnieniem o światowej sławie i spełnieniu zawodowym. A do tego nie mogła dopuścić. Co więcej, po przeprowadzce do Ameryki, zdała sobie sprawę, że przyznawanie się do polskiego pochodzenia nie jest wskazane. Dlatego zmieniła imię i nazwisko. Od tamtej pory była Carmen Russo, urodzoną w Kalifornii. Tak było łatwiej...
- Witam pani Russo. Jak samopoczucie? - przywitał ją uprzejmie siwiuteńki stróż.
- Dzień dobry. Dziękuję, dobrze. A jak pan się miewa?
- Dziękuję, nie narzekam, ale to już nie te lata... - uśmiechnął się poczciwie. - Pani do pana Braves'a? Jest w swoim gabinecie. Chyba przyjmuje jakiegoś klienta...
- Tak, dziękuję za informację - odwzajemniła uśmiech.
Ruszyła w kierunku windy. Chwilę później była już pod drzwiami jego biura. Zanim zdążyła zapukać, drzwi się otworzyły. Wyszła z nich długonoga blondynka o wprost boskiej figurze. Ubrana w, przylegającą do jej kształtnego ciała, białą sukienkę sięgającą do połowy uda, czarną marynarkę i dziesięciocentymetrowe szpilki od Louboutin'a. Usta miała pociągnięte mocną, krwistoczerwoną szminką. Długie blond włosy były rozpuszczone swobodnie. Pod okularami ukryte były duże, szarozielone, zimne oczy. Blondynka zmierzyła dziewczynę od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem.
- Cześć Carmen. Słyszałam o tym, co się stało... Tak bardzo mi przykro... - powiedziała z udawanym żalem w głosie. - Trzymasz się jakoś?
- Cześć Ashley. Wszystko w porządku, miło że pytasz. A teraz przepraszam, ale przyszłam do mojego chłopaka.
- Już niedługo... - szepnęła jadowicie.
- Mówiłaś coś?
- Tylko życzyłam ci powodzenia w dalszej karierze.
- Dziękuję i wzajemnie.
- Dziękuję. Do zobaczenia...
- Pa.
Co ona sobie wyobrażała?! To, że zajęła jej miejsce w redakcji nie oznacza, że jest od niej lepsza. Jeszcze jej pokaże!
- Hej misiu. Co tutaj robiła ta... - powstrzymała się przed użyciem niecenzuralnego rzeczownika - ... dziewczyna?
- Hej słońce. Ojcec Ashley jest naszym klientem. Przyszła skonsultować szczegóły umowy.
- Tak mówisz? Widzę, że jesteście na "ty". Miło. Ale dlaczego jej ojciec nie przyszedł osobiście? Przecież ona się kompletnie na tym nie zna. Nie mam racji?
- Jej ojciec to bardzo zapracowany człowiek i jedna z największych szych w tym mieście. Ten kontrakt wiele dla nas znaczy. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, po tej współpracy posypią się kolejne propozycje od samej śmietanki towarzyskiej w Ameryce. Poza tym Ashley to bardzo inteligentna kobieta i ma smykałkę do interesów. To pewnie po ojcu. A wiesz, nie miałem pojęcia, że razem pracujecie.
- Już nie.
- Jak to?
- Zostałam.... Jakby to dyplomatycznie ująć?....Zostałam zwolniona.
- Ale dlaczego? Przecież byłaś główną kandydatką do awansu.
- Gdy wyjechałam na urlop do ciotki i wuja, do Polski, zastępowała mnie właśnie Ashley. Zdaniem szefa sprawdziła się znakomicie i "wniosła nowe spojrzenie do naszego magazynu". A na dwie redaktorki naczelne w "Show" miejsca nie ma. Dlatego zostałam zwolniona.
- Przykro mi kochanie...
- Niepotrzebnie. I tak miałam już dość tej pracy... - skłamała. - Myślałam nad czymś z szerszymi perspektywami. Ale mam nadzieję, że nasza dzisiejsza kolacja jest aktualna?
- Ach tak...kolacja... Tak. Widzimy się o 17:00 w Gold Rose.
- Dobrze. Teraz muszę już lecieć... Do zobaczenia kotku - chciała go pocałować na pożegnanie lecz on się odsunął. - Co się stało?
- Jestem w pracy Carmen. Nie chcę żeby współpracownicy widzieli...
- Jakoś wcześniej ci to nie przeszkadzało... Ale skoro tak chcesz...Pa.
Zabolało ją to. Jednak starała się go zrozumieć. Nie mógł pozwalać sobie na takie zachowania w pracy. W końcu był szefem. Podwładni musieli mieć dobry przykład. A obściskujący na biurku pracodawca nie jest najlepszym przykładem. Rozumiała to. Mimo wszystkich zdarzeń tego dnia czuła się nad podziw dobrze. Postanowiła przed wieczornym spotkaniem z ukochanym oddać się w ręce fryzjera i kosmetyczki. Tak też zrobiła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz