niedziela, 1 czerwca 2014

Just Good Friends_38

- Liso... Przyszedłem zapytać, jak się czujesz... - powiedział, niepewnie wychylając się zza przeszklonych drzwi.
- Niepotrzebnie. Radzę sobie.
- Przepraszam, to wszystko moja wina. Nie chciałem, żeby tak wyszło.
- Oczywiście, że to twoja wina. Jeżeli już wszystko sobie wyjaśniliśmy, to chciałabym, żebyś stąd zniknął. Zapomnij o mnie i o naszym dziecku. Wychowuję już dwójkę, jedno więcej nie stanowi problemu...
- Ale Lise...
- Nie słyszałeś? Wyjdź stąd!
- Liso, ty poroniłaś...
Słowa te z wielkim trudem przeszły mu przez gardło. Kobieta spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem, pozwalając, by jej oczy stopniowo zaszły mgłą łez. W tej jednej chwili wszystko ponownie runęło w ciemną przepaść, grzebiąc za sobą marzenia o szczęśliwym życiu. Przecież to było niemożliwe... Nie mogła stracić tego dziecka. Zdążyła już wymyślić dla niego kilka imion, wyobrazić sobie, jak mogłoby wyglądać. Zdążyła już je pokochać. Zbyt wiele wydarzyło się w przeciągu tych kilku dni, by mogła tak łatwo się z tym wszystkim pogodzić. Patrzyła na sprawcę całego tego nieszczęścia, a jednocześnie mężczyznę, którego, jako jednego, darzyła prawdziwą miłością. Dlaczego wszystko musiało być tak cholernie skomplikowane? Jeszcze nie tak dawno temu wyplątała się z małżeństwa, które ograniczało ją na każdej płaszczyźnie i  wydawało jej się, że wreszcie odnalazła swoje szczęście, by wreszcie skończyć na samym dnie. Zalanymi przez łzy oczami patrzyła na zbliżającego się do niej męża, na wpół zlęknionego, na wpół przepełnionego empatią.
- Tak mi przykro, Lise... - powiedział, obejmując ją ramieniem.
Mocno zacisnęła powieki. Marzyła, by po otwarciu oczu, wszystko okazało się jedynie złym snem, z którego wybudzi się po długiej, męczącej nocy. Poczuła, jak jego palce delikatnie gładzą jej wilgotny policzek, jednocześnie pozwalając jej się uspokoić. Kilka głębokich wdechów sprawiło, że opanowała drżenie, kiedy ciszę w sali, na której leżała, niczym żyletka, przeciął dźwięk wibrującego telefonu w jego kieszeni.
- Przepraszam, przez to wszystko zapomniałem go wyłączyć...
Nie mogła zobaczyć, jak dyskretnie zerka na wyświetlacz i po chwili rozłącza się. Nie mogła też wiedzieć, że osobą, która dzwoniła, była sama Elena Castellano. Lisa wtuliła się w jego klatkę i wyszeptała:
- Michael, proszę, zabierz mnie stąd.
- Musimy poczekać na decyzję lekarza. Nie chcę, żebyś w domu poczuła się gorzej, albo żeby coś ci się stało... Ale obiecuję, że gdy tylko doktor wyrazi zgodę, zabieram cię na wakacje. Odetniemy się od tego wszystkiego. Zabierzemy Rilley i Bena, i wyjedziemy stąd...
- Nie - przerwała mu, zanim zdążył dokończyć. - Wolę zostać w domu. Z dziećmi... i z tobą.
Nie musiała mówić nic więcej. Mąż nachylił się nad nią i złożył na jej wargach pocałunek, za którym tak tęskniła. Był słodki, prawie najsłodszy na świecie, gdyby nie ta ledwie wyczuwalna nutka poczucia winy, w lewym kąciku ust.

*

Szpital Bethesda w Budapeszcie już od dawna przygotowywał się na przyjęcie tak ważnych gości. Kilka tygodni temu do dyrektora placówki dotarła informacja o zaplanowanej na wrzesień wizycie Króla Popu wraz z żoną. Michael Jackson miał odwiedzić małych pacjentów, wręczyć im podarki, a także rozdać autografy. Dzieci, gdy tylko o tym usłyszały, wręcz oszalały, nie mogąc doczekać się jego przyjazdu. Kiedy wielki dzień wreszcie nadszedł, w szpitalu dało się wyczuć podniosłą, uroczystą atmosferę, która z każdą minutą przybliżającą wyznaczoną godzinę zdawała się wypełniać gęsto każdy kąt. Wszyscy czekali, poddenerwowani, w głównym hallu, gdy drzwi wejściowe nareszcie się otworzyły. Zamiast wystrojonego w tony świecidełek, emanującego pewnością siebie Króla, pojawił się skromny mężczyzna ukryty za przeciwsłonecznymi okularami. Michael był ubrany w czarną, flanelową koszulę i spodnie w tym samym kolorze, a jego gęste loki przykrywała nieodłączna fedora. Obok niego, może trochę nieśmiało, kroczyła kobieta w eleganckim kombinezonie, idealnie leżącym na jej zgrabnym ciele. Po ciepłych uściskach dłoni z personelem, para rozpoczęła główny punkt programu swojej wizyty. Kolejno zaglądali do każdej sali, rozmawiali z dziećmi,  sprawiali, że na ich twarzach powiały się dawno niewidziane uśmiechy. Podczas, gdy on wręczał autograf i lalkę Barbie jednej z dziewczynek chorych na białaczkę, Lisa Marie gdzieś zniknęła. Jackson na moment przeprosił małych fanów i zajrzał przez uchylone drzwi do łazienki.
- Lise... Kochanie, co się stało? - podszedł, otaczając ramieniem siedzącą na podłodze żonę, zalaną łzami.
- Nic... To dla mnie zbyt wiele. Patrzenie na te wszystkie chore dzieci... to mnie zabija. Dlaczego one muszą tak cierpieć?
- Skarbie... Mnie też serce się kraje za każdym razem, kiedy odwiedzam szpitale, ale takie wizyty dają mi najwięcej siły. Popatrz na te maluchy z innej strony. To od nich powinniśmy uczyć się, jak żyć.
- Ale co one takiego zrobiły, że spadło na nie takie nieszczęście? - powiedziała, łkając.
- Nic nie zrobiły... Myślę, że Bóg chce pokazać im, jak bardzo są silne... Chcesz już wrócić do domu?
- Nie. Nie potrafiłabym się teraz z nimi rozstać...



1 komentarz:

  1. tak, cały Mike, zakochany w dzieciach do szaleństwa...
    mimo, że nie lubię Lisy szkoda mi jej, miejmy nadzieje, że oboje poradzą sobie z tą niecodzienną i trudną sytuacją.
    pozdrawiam i zapraszam do siebie, redhead.

    OdpowiedzUsuń