- Tutaj, po lewej mamy bibliotekę, dalej salon, pokoje gościnne, łazienka... A tutaj mamy kuchnię - wskazywała dłonią poszczególne pomieszczenia, prowadząc za sobą przyjaciółkę sprzed lat. - Pana Jacksona jeszcze nie ma, pojechał na spotkanie, ale za chwilę powinien wrócić i wtedy będziesz mogła z nim porozmawiać. Dzieci są teraz w szkole... Chciałabyś może o coś zapytać?
Sarah rozglądała się z zaciekawieniem po pięknej willi, zapisując w pamięci wygląd każdego zakątka. Szczerze powiedziawszy, po Królu Popu spodziewała się czegoś bardziej spektakularnego, na miarę bajkowego Neverlandu, jednak ta klasyczna harmonia i prostota pozytywnie ją zaskoczyły. Najchętniej zostawiłaby Kai i zakradła się do liczącej całe mnóstwo tytułów biblioteki... Zaszyć się tam i zapomnieć o bożym świecie. Właśnie o tym marzyła, jednak głos przewodniczki przywołał ją do rzeczywistości.
- Hej... Jesteś tam?
- Słucham?
- Pytałam, czy... - przerwał jej rumor dobiegający z salonu. - Aha, Pan Jackson już jest. Chodź, przedstawię cię.
Kobieta pociągnęła towarzyszkę za rękę, prowadząc do hallu głównego. Sarah poczuła, jak serce głucho łomocze jej w piersi, sporadycznie podchodząc pod samo gardło. Michael Jackson był jej idolem, gdy była jeszcze nastolatką i mieszkała w... Nie ważne. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Nie była już przybłędą, a dziecinna fascynacja zmieniła się w zwykły szacunek okraszony, może tylko odrobiną sentymentu. Chociaż ciężko będzie po tylu latach spojrzeć w oczy swojej pierwszej platonicznej i wyidealizowanej miłości... Tuż przed nimi do salonu, z którego docierały do nich dźwięki prowadzonej tam rozmowy, wpadł czekoladowy labrador, poszczekując i radośnie machając ogonem.
- Kenya! Siad! - odezwał się wysoki, dziecinnie brzmiący głos.
Andrews nie wierzyła własnym oczom. Na podłodze, z nogami w siadzie skrzyżnym siedział mężczyzna ubrany w ciemnogranatowy garnitur z marynarką całkowicie rozpiętą, spod której widać było biały t-shirt. Na jego szyi połyskiwał srebrny łańcuszek, a długie, jak na faceta, czarne i proste włosy układały się jak w reklamach najdroższych szamponów. Tak, tak... Kiepskie porównanie, ale tylko takie w tamtej chwili przyszło jej do głowy. W promiennym uśmiechu pokazywał śnieżnobiałe zęby, jednocześnie próbując opanować liżącego go po rękach i twarzy niesfornego psa. Dopiero, gdy usłyszał ciche chrząknięcie swojej kucharki, podniósł się z podłogi, otrzepał ubranie i posłał obu paniom czarujący uśmiech, nieco dłużej zatrzymując wzrok na gościu.
- Panie Jackson, to jest właśnie Sarah Andrews, o której panu opowiadałam...
- Dzień dobry - wyciągnął do niej wyjątkowo dużą dłoń. - Bardzo miło mi panią poznać. Kai mówiła o pani w samych superlatywach.
- Całkowicie niesłusznie... To zaszczyt pana spotkać.
- Proszę nie być tak skromną. Słyszałem, że pani kuchnia zachwyca kreatywnością, ale też wspaniałym smakiem. Ale może przejdźmy na "ty"? Skoro będziemy razem mieszkać...
Na chwilę uśmiech spełzł z twarzy wszystkich zebranych. Pan domu, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z popełnionego faux pas, poczuł, jak jego policzki płoną, choć nikt nie był w stanie tego dostrzec spod grubej warstwy podkładu.
- Przepraszam, miałem na myśli...
- Oczywiście, rozumiem - odpowiedziała, może odrobinę zbyt szybko. - Sarah.
Z kolei teraz to ona wyciągnęła rękę w jego stronę. Uścisnął ją niezbyt mocno, ale pewnie, starając się ukryć zawstydzenie w spojrzeniu błyszczących, czekoladowych oczu. Kobieta zapatrzyła się w nie, przez dłuższą chwilę nie zdając sobie sprawy z otaczającej ją rzeczywistości. Dopiero, gdy mężczyzna przymknął powieki, czar prysł, a ona powróciła do żywych.
- Michael. Miło będzie mi gościć panią i pani rodzinę w moim domu. Dołączą do pani dwie córki, prawda?
- Tak, tak. I moja teściowa. Nie możemy zostawić jej samej.
- Nie ma problemu. Kai, pokazywałaś już Sarah pokoje? Te cztery sypialnie na dole.
- Tak, panie Jackson.
- A więc - ponownie kierując swoje słowa do gościa - kiedy mogłaby się pani wprowadzić?
W salonie zapanowała cisza, nieprzerwana nawet pojedynczym szczeknięciem uroczego labradora. Kobieta, zastanawiając się nad odpowiedzią, raz po raz zakładała za ucho luźne pasmo długich loków. Miała przy tym tak nieodgadniony wyraz twarzy, że pochłonęła całą uwagę gospodarza.
- Myślę, że w przyszłym tygodniu będziemy gotowe.
- To świetnie... Kai zostawia nas pod koniec tego tygodnia, ale te parę dni będziemy sobie musieli jakoś poradzić sami... Zresztą, moja droga, łamiesz mi serce, opuszczając nas - mówiąc to, uchwycił w swoje dłoń szefowej kuchni. - Dzieci cię kochają.
- Mnie też żal jest wyjeżdżać, ale sam pan wie, że w życiu trzeba się spełniać... Taka propozycja może się już więcej nie powtórzyć.
- Wiem, wiem, kochana... Po prostu sobie żartuję. Nie miałbym serca cię zatrzymywać. Sarah, czy Kai mówiła ci, dokąd nam ucieka?
- Dostałam szansę przejęcia restauracji w Nowym Jorku. Trzy gwiazdki, cudowny zespół... Czego chcieć więcej?
- Gratuluję - powiedziała dawna przyjaciółka, nie bez uznania. - Przepraszam, ale chyba muszę już iść.
- Oczywiście, nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Dziękuję, że zechciałaś poświęcić swój czas i przyjechałaś. Mam nadzieję, że ci się tutaj spodoba.
- A ja dziękuję za propozycję i tak ciepłe przyjęcie. Pozostaniemy w kontakcie.
Najpierw odwróciła się do Kai i zamknęła ją w uścisku, a chwilę potem wyciągnęła rękę w kierunku Michaela, by się pożegnać, jednak ogromnie się zaskoczyła. Zamiast uścisnąć jej dłoń, objął ją i przytulił, przekazując energię, jakiej nigdy przedtem nie poczuła.
- Jedź bezpiecznie. Niech Bóg cię błogosławi...
piątek, 28 listopada 2014
wtorek, 25 listopada 2014
This Is Not It_10
Rok 2012
- Dziękuję, mamo. Nie jestem głodna.
Kobieta omijając rodzinny posiłek, poszła prosto na górę, do swojej sypialni. Miała nadzieję, że przynajmniej dziś obejdzie się bez awantur i dziewczynki postarają się nie wchodzić sobie w drogę. Położyła ważącą przynajmniej trzy kilogramy torebkę na fotelu i bezwładnie rzuciła się na łóżko. Swoją drogą będzie w niej musiała kiedyś posprzątać... Chociaż to nie jest takie ważne, bo niby jak ma się bałagan w torebce, do bałaganu w życiu? Paolo nigdy przedtem tak się nie wściekał i zauważyła to nie tylko ona. Cała ekipa była dziś wyjątkowo cicha, a muzyka, którą zwykle rozbrzmiewa cała restauracyjna kuchnia, nie popłynęła dziś z radia nawet przez minutę. Jak on w ogóle miał czelność tak nią pomiatać. Gdyby ona nie zrezygnowała, w życiu nie zostałby szefem. Była głupia, że zaproponowała Rachel - właścicielce restauracji, jego kandydaturę. Cóż... Teraz już nic nie może zmienić. Poza tym nie mogłaby go zdyskredytować w oczach szefowej, chociażby ze względu na jego brata. Lorenzo był jej przyjacielem, a Paolo jego młodszym braciszkiem, a przecież rodziny się nie wybiera.
- Cholera!
Walnęła w poduszkę zaciśniętą w pięść dłonią i ciężko odetchnęła. Gdzie jesteś, George, kiedy tak bardzo cię potrzebuję? Odkąd zadzwonił ten przeklęty telefon z wiadomością o jego śmierci, nie potrafiła się pozbierać. Tylko ona jedna wiedziała, ile nocy minęło jej na wylewaniu łez w poduszę, bo tylko nocą mogła sobie na to pozwolić. W dzień musiała stawiać czoła wyzwaniom rzucanym przez los, pokazać dziewczynkom, że jest silna i jakoś sobie z tym poradzi. Najgorsze było jednak to, co po odejściu George'a stało się z Leah. Mała zamknęła się w sobie, walczyła ze wszystkim wokół, a jedyną osobą w domu, z którą się dogadywała, była jej babcia. Czy możliwe, żeby oddaliła się od najbliższych właśnie z powodu śmierci ojca? Więc za co obwiniała własną matkę? Jak gdyby ona miała cokolwiek wspólnego z tragedią, która spotkała przecież całą rodzinę Andersonów. W zewnętrznych kącikach jej bursztynowych oczu pojawiły się błyszczące łzy, przypominające krople rosy na płatkach kwiatów. Sięgnęła do szuflady szafki nocnej, aby wydobyć z niej, spod dziesiątek potrzebnych i niepotrzebnych rupieci, zwinięte słuchawki. Kiedy nareszcie udało jej się je rozplątać, podpięła je do telefonu i włączyła jedną ze swoich ulubionych piosenek. Łagodny głos Erica Claptona pytał z żalem i nutą nadziei: czy znałbyś moje imię, gdybym zobaczył Cię w Niebie? Czy byłoby tak samo, gdybym zobaczył Cię w Niebie? Bezdenna rozpacz ogarnęła jej duszę i serce zupełnie tak, jak w dniu pogrzebu. Wtedy, gdy trumna z ciałem jej ukochanego męża wpuszczana była do ciemnego grobu, a helikopter zawisł nad głowami zebranych bujając się w ostatnim pożegnaniu zmarłego lotnika i żołnierza armii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pamiętała doskonale, jak ugięły się pod nią kolana tak, że nie była w stanie odebrać od dowódcy orderu, jakim pośmiertnie został odznaczony George Anderson. Teraz czuła w środku podobną pustkę i przenikające przez ciało i kości zimno, za nic nie pozwalające się przepędzić. Próbując powstrzymać płacz, przygryzała pełne usta, na których po chwili pojawiły się szkarłatne kropelki krwi. Kiedy znów pokój wypełnił się jej szlochem, komórka rozbrzmiała piosenką Whitney Houston 'How will I know". Pociągnęła nosem, wierzchem dłoni przetarła zapłakane oczy i nacisnęła zieloną słuchawkę na klawiaturze telefonu.
- Halo? Sarah? - zapytał głos po drugiej stronie
- Tak. Mogę wiedzieć z kim rozmawiam?
- Z tej strony Kai. Masz może chwilę?
piątek, 21 listopada 2014
This Is It_9
- Ostrożnie, Michael...
- Spokojnie, Bill. Nie jestem niepełnosprawny, tylko trochę zmęczony - uśmiechnął się, wspierając się na ramieniu przyjaciela, który pomagał mu wspiąć się po schodach.
- Wiesz, że nie możesz się forsować. Słyszałeś przecież, co powiedział lekarz.
Stopień po stopniu pokonywał odległość do swojej sypialni położonej na piętrze. Przed nim, na górę wbiegli Blanket i Paris, by przygotować pokój na przyjęcie starego lokatora, natomiast za nim, mozolnie dźwigając torbę z rzeczami ze szpitala, szedł Prince. Ochroniarze chcieli odciążyć chłopca, jednak ten z taką stanowczością oświadczył, że pomoże ojcu, iż nikt nie miał sumienia odbierać mu tej wątpliwej przyjemności. Teraz, mimo że unosił bagaż zaledwie na kilka centymetrów ponad ziemię, biła od niego ogromna duma. Kiedy wreszcie udało im się dotrzeć pod drzwi, Jackson podziękował przyjacielowi i już o własnych siłach dotarł do łóżka, na które opadł z niewypowiedzianą ulgą. Dzieci stały obok siebie, uśmiechając się do niego i czekając, aż wreszcie będą mogły w pełni się nim nacieszyć. Dzień wypisu ze szpitala nie należał do najprzyjemniejszych, bo chociaż mógł nareszcie wrócić do domu, nie obyło się bez przeszkód. Już przy wyjściu czekali na niego paparazzi, spragnieni zdjęć schorowanego Króla Popu, oślepiając go błyskami fleszy. Nie zabrakło także tłumnie przybyłych pod placówkę fanów, którzy wiwatowali, machali, rzucali mu pod nogi małe maskotki i prosili o autografy. Kochał ich, jak własną rodzinę, ale w tamtej chwili marzył tylko o tym, by stać się niewidzialnym. Aby niezauważenie przemknąć pośród rozkrzyczanego zbiorowiska i znaleźć się w bezpiecznych czterech ścianach swojej sypialni... Kiwnął ręką, by maluchy przybliżyły się do niego i na czole każdego z nich złożył czuły pocałunek.
- Skarby, nie obrazicie się, jeśli teraz trochę się położę? Obiecuję, że jutro spędzimy razem cały dzień.
- Odpocznij, tatusiu - powiedziała dziarsko dziewczynka. - Kochamy cię.
- Ja kocham was mocniej. Bawcie się dobrze i pilnujcie Kenya'i, bo Bill skarżył mi się, że za bardzo ją rozpuściliście.
Dzieci rozjaśniły na moment pokój swoim perlistym śmiechem i prysnęły jak bańka mydlana, zostawiając ojca samego. Powoli, nie chcąc, by plecy przeszył ponownie nieznośny ból, ułożył się wygodnie na dwuosobowym łóżku. Dłonie wciąż miał zmarznięte i blade, jednak nie tak, jak przed wypadkiem. Nie tylko to uległo zmianie na lepsze. Nogi nie ciążyły mu tak, jak przedtem, a oddech był głębszy i nie tak nerwowy. Wciąż miewał zawroty głowy, ale zdarzały się one coraz rzadziej. Dawki leków przeciwbólowych, choć zmniejszane, wystarczyły, by poskromić przypominające się dawne urazy. Jedynym problemem, z którym wciąż nie potrafił sobie poradzić, był sen. Przed śpiączką cierpiał na chroniczną bezsenność, lecz teraz po prostu bał się zamknąć oczy. Był przerażony myślą, że sytuacja sprzed dwóch miesięcy mogłaby się powtórzyć. Ten sen, który przyśnił mu się, gdy był nieprzytomny... Oglądał go, jak niewiarygodnie realistyczny film, w kinie, na który wcale nie kupował biletu. Do tej pory jego ciało przebiegały dreszcze, na samo wspomnienie tego, co wydarzyło się w tej nocnej marze. A gdyby to wszystko okazało się prawdą?
- Panie Jackson? - zza zamkniętych drzwi usłyszał kobiecy głos, który uwielbiał.
- Proszę wejdź, Kai.
Do środka weszła kobieta, ubrana w oliwkowo-zielony top na ramiączka i jeansy biodrówki, od czasu do czasu kusząco odsłaniające jej płaski brzuch. Kawowe włosy układały się w luźne fale wokół niewątpliwie pięknej twarzy, podkreślając czekoladowy kolor oczu. Za plecami, w dłoniach, trzymała coś, czego za wszelką cenę nie chciała pokazać Michaelowi. Przynajmniej na razie...
- Jak się pan czuje? - zapytała, posyłając mu szczery i pokrzepiający uśmiech. - Bardzo tu było pusto bez pana.
- Czuję się lepiej, dziękuję. Nawet nie masz pojęcia, jak tęskniłem za domem i dziećmi. No i oczywiście za twoją kuchnią... To co dostawałem w szpitalu - tu skrzywił się na samą myśl - w żaden sposób nie mogło się równać z twoimi arcydziełami.
Czy mu się wydawało, czy właśnie sprawił, że policzki kobiety oblał delikatny rumieniec? Musiał przyznać, że Kai od samego początku mu się spodobała, a to, że była tak świetną kucharką tylko przypieczętowało sprawę. Zatrudnił ją kilka lat temu i cicho adorował od momentu, gdy oczarowała go swoim uśmiechem po raz pierwszy. Oczywiście nie przyznał się do zadurzenia, ale subtelne gesty, jakie wykonywał pozwoliły jej zapewne domyślić się, co jest na rzeczy. Nigdy jednak nie wyszli poza sferę pracodawca-pracownica. On miał trójkę dzieci i wystarczająco dużo spraw na głowie, by dokładać sobie kolejną. Ona stawiała na karierę i rozwój, zapominając o tym, że młodym się jest tylko raz. W ten sposób żyli ze sobą, a jednocześnie obok siebie, bojąc się przyznać, że mogłoby ich łączyć coś więcej. Mężczyzna cicho chrząknął i zwrócił się do swojego gościa głosem ciepłym i słodkim, jak płynna czekolada:
- Powiedz mi, co tam chowasz, za plecami...
- Mam dla pana prezent. Przechodziłam obok księgarni i gdy ją zobaczyłam, od razu pomyślałam o panu.
Wyciągnęła do niego zadbane dłonie ujmujące niewielką paczkę owiniętą ozdobnym, bordowym papierem i przewiązaną srebrną wstążką. Michael niepewnie rozerwał starannie sklejone opakowanie i wydobył ze środka grubą książkę. Carlos Ruiz- Zafón, Gra Anioła - odczytał z należytą czcią, posyłając kobiecie pełne czułości spojrzenie.
- Pamiętam, jak spodobała się panu pierwsza część... Mam nadzieję, że i ta przypadnie panu do gustu.
- Dziękuję ci, Kai. Podejdź tu, proszę - powiedział, kiwając palcem, by się do niego przysunęła.
Kiedy tylko spełniła jego prośbę, delikatnie musnął wargami jej policzek, jednocześnie upajając się jej zapachem. Pachniała cynamonem, miodem i drewnem... Zamknął oczy i rozkoszował się tą krótką chwilą.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała, lekko zmieszana. - Teraz już pozwolę panu odpocząć. Czy przygotować coś do jedzenia?
- Nie, dziękuję... Nie jestem głodny.
Niemo przytaknęła i nie robiąc hałasu opuściła pokój, w którym temperatura na pewno podniosła się o kilka stopni. Michael przyłożył książkę do ust i ucałował każdy z rogów twardej okładki, jak to miał w zwyczaju przed rozpoczęciem pierwszej lektury*. Potem przekartkował powieść wdychając głęboko do płuc woń zapisanych tuszem stron. To na pewno będzie wspaniała przygoda. Czuł to całym sobą... Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść...* - rozpoczął czytanie, wciąż w myślach odtwarzając obraz rozpromienionej Kai.
* Michael rzeczywiście zwykł całować wszystkie rogi nowych książek, okazując w ten sposób szacunek do słowa pisanego;
* Autentyczny cytat z powieści Zafóna (którą polecam, równie gorąco jak pierwszą jej część pt.: Cień Wiatru), pierwsze zdanie rozpoczynające książkę.
- Spokojnie, Bill. Nie jestem niepełnosprawny, tylko trochę zmęczony - uśmiechnął się, wspierając się na ramieniu przyjaciela, który pomagał mu wspiąć się po schodach.
- Wiesz, że nie możesz się forsować. Słyszałeś przecież, co powiedział lekarz.
Stopień po stopniu pokonywał odległość do swojej sypialni położonej na piętrze. Przed nim, na górę wbiegli Blanket i Paris, by przygotować pokój na przyjęcie starego lokatora, natomiast za nim, mozolnie dźwigając torbę z rzeczami ze szpitala, szedł Prince. Ochroniarze chcieli odciążyć chłopca, jednak ten z taką stanowczością oświadczył, że pomoże ojcu, iż nikt nie miał sumienia odbierać mu tej wątpliwej przyjemności. Teraz, mimo że unosił bagaż zaledwie na kilka centymetrów ponad ziemię, biła od niego ogromna duma. Kiedy wreszcie udało im się dotrzeć pod drzwi, Jackson podziękował przyjacielowi i już o własnych siłach dotarł do łóżka, na które opadł z niewypowiedzianą ulgą. Dzieci stały obok siebie, uśmiechając się do niego i czekając, aż wreszcie będą mogły w pełni się nim nacieszyć. Dzień wypisu ze szpitala nie należał do najprzyjemniejszych, bo chociaż mógł nareszcie wrócić do domu, nie obyło się bez przeszkód. Już przy wyjściu czekali na niego paparazzi, spragnieni zdjęć schorowanego Króla Popu, oślepiając go błyskami fleszy. Nie zabrakło także tłumnie przybyłych pod placówkę fanów, którzy wiwatowali, machali, rzucali mu pod nogi małe maskotki i prosili o autografy. Kochał ich, jak własną rodzinę, ale w tamtej chwili marzył tylko o tym, by stać się niewidzialnym. Aby niezauważenie przemknąć pośród rozkrzyczanego zbiorowiska i znaleźć się w bezpiecznych czterech ścianach swojej sypialni... Kiwnął ręką, by maluchy przybliżyły się do niego i na czole każdego z nich złożył czuły pocałunek.
- Skarby, nie obrazicie się, jeśli teraz trochę się położę? Obiecuję, że jutro spędzimy razem cały dzień.
- Odpocznij, tatusiu - powiedziała dziarsko dziewczynka. - Kochamy cię.
- Ja kocham was mocniej. Bawcie się dobrze i pilnujcie Kenya'i, bo Bill skarżył mi się, że za bardzo ją rozpuściliście.
Dzieci rozjaśniły na moment pokój swoim perlistym śmiechem i prysnęły jak bańka mydlana, zostawiając ojca samego. Powoli, nie chcąc, by plecy przeszył ponownie nieznośny ból, ułożył się wygodnie na dwuosobowym łóżku. Dłonie wciąż miał zmarznięte i blade, jednak nie tak, jak przed wypadkiem. Nie tylko to uległo zmianie na lepsze. Nogi nie ciążyły mu tak, jak przedtem, a oddech był głębszy i nie tak nerwowy. Wciąż miewał zawroty głowy, ale zdarzały się one coraz rzadziej. Dawki leków przeciwbólowych, choć zmniejszane, wystarczyły, by poskromić przypominające się dawne urazy. Jedynym problemem, z którym wciąż nie potrafił sobie poradzić, był sen. Przed śpiączką cierpiał na chroniczną bezsenność, lecz teraz po prostu bał się zamknąć oczy. Był przerażony myślą, że sytuacja sprzed dwóch miesięcy mogłaby się powtórzyć. Ten sen, który przyśnił mu się, gdy był nieprzytomny... Oglądał go, jak niewiarygodnie realistyczny film, w kinie, na który wcale nie kupował biletu. Do tej pory jego ciało przebiegały dreszcze, na samo wspomnienie tego, co wydarzyło się w tej nocnej marze. A gdyby to wszystko okazało się prawdą?
- Panie Jackson? - zza zamkniętych drzwi usłyszał kobiecy głos, który uwielbiał.
- Proszę wejdź, Kai.
Do środka weszła kobieta, ubrana w oliwkowo-zielony top na ramiączka i jeansy biodrówki, od czasu do czasu kusząco odsłaniające jej płaski brzuch. Kawowe włosy układały się w luźne fale wokół niewątpliwie pięknej twarzy, podkreślając czekoladowy kolor oczu. Za plecami, w dłoniach, trzymała coś, czego za wszelką cenę nie chciała pokazać Michaelowi. Przynajmniej na razie...
- Jak się pan czuje? - zapytała, posyłając mu szczery i pokrzepiający uśmiech. - Bardzo tu było pusto bez pana.
- Czuję się lepiej, dziękuję. Nawet nie masz pojęcia, jak tęskniłem za domem i dziećmi. No i oczywiście za twoją kuchnią... To co dostawałem w szpitalu - tu skrzywił się na samą myśl - w żaden sposób nie mogło się równać z twoimi arcydziełami.
Czy mu się wydawało, czy właśnie sprawił, że policzki kobiety oblał delikatny rumieniec? Musiał przyznać, że Kai od samego początku mu się spodobała, a to, że była tak świetną kucharką tylko przypieczętowało sprawę. Zatrudnił ją kilka lat temu i cicho adorował od momentu, gdy oczarowała go swoim uśmiechem po raz pierwszy. Oczywiście nie przyznał się do zadurzenia, ale subtelne gesty, jakie wykonywał pozwoliły jej zapewne domyślić się, co jest na rzeczy. Nigdy jednak nie wyszli poza sferę pracodawca-pracownica. On miał trójkę dzieci i wystarczająco dużo spraw na głowie, by dokładać sobie kolejną. Ona stawiała na karierę i rozwój, zapominając o tym, że młodym się jest tylko raz. W ten sposób żyli ze sobą, a jednocześnie obok siebie, bojąc się przyznać, że mogłoby ich łączyć coś więcej. Mężczyzna cicho chrząknął i zwrócił się do swojego gościa głosem ciepłym i słodkim, jak płynna czekolada:
- Powiedz mi, co tam chowasz, za plecami...
- Mam dla pana prezent. Przechodziłam obok księgarni i gdy ją zobaczyłam, od razu pomyślałam o panu.
Wyciągnęła do niego zadbane dłonie ujmujące niewielką paczkę owiniętą ozdobnym, bordowym papierem i przewiązaną srebrną wstążką. Michael niepewnie rozerwał starannie sklejone opakowanie i wydobył ze środka grubą książkę. Carlos Ruiz- Zafón, Gra Anioła - odczytał z należytą czcią, posyłając kobiecie pełne czułości spojrzenie.
- Pamiętam, jak spodobała się panu pierwsza część... Mam nadzieję, że i ta przypadnie panu do gustu.
- Dziękuję ci, Kai. Podejdź tu, proszę - powiedział, kiwając palcem, by się do niego przysunęła.
Kiedy tylko spełniła jego prośbę, delikatnie musnął wargami jej policzek, jednocześnie upajając się jej zapachem. Pachniała cynamonem, miodem i drewnem... Zamknął oczy i rozkoszował się tą krótką chwilą.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała, lekko zmieszana. - Teraz już pozwolę panu odpocząć. Czy przygotować coś do jedzenia?
- Nie, dziękuję... Nie jestem głodny.
Niemo przytaknęła i nie robiąc hałasu opuściła pokój, w którym temperatura na pewno podniosła się o kilka stopni. Michael przyłożył książkę do ust i ucałował każdy z rogów twardej okładki, jak to miał w zwyczaju przed rozpoczęciem pierwszej lektury*. Potem przekartkował powieść wdychając głęboko do płuc woń zapisanych tuszem stron. To na pewno będzie wspaniała przygoda. Czuł to całym sobą... Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść...* - rozpoczął czytanie, wciąż w myślach odtwarzając obraz rozpromienionej Kai.
* Michael rzeczywiście zwykł całować wszystkie rogi nowych książek, okazując w ten sposób szacunek do słowa pisanego;
* Autentyczny cytat z powieści Zafóna (którą polecam, równie gorąco jak pierwszą jej część pt.: Cień Wiatru), pierwsze zdanie rozpoczynające książkę.
wtorek, 18 listopada 2014
This Is Not It_8
- Powiem mamie, zobaczysz!
- To sobie mów, a mojej torebki i tak nie dostaniesz.
- No weź, Ann... Nie chcę już chodzić do szkoły z tym głupim plecakiem.
- Nie ma szans. Daj mi już spokój, muszę się uczyć. Jutro mam ważny egzamin.
- No to go oblejesz, jeżeli nie dasz mi tej torby - powiedziała zadziornie.
- A wtedy powiem mamie, że to przez ciebie. Zejdź mi z oczu, Leah!
Dwunastolatka, chcąc nie chcąc, musiała opuścić pokój starszej siostry, nie omieszkawszy przy tym trzasnąć drzwiami. Gdyby tata tu był, przemówiłby jej do rozumu. Ale taty nie było. I co z tego, że była do niego taka podobna? Charakterem przypominała matkę, a tego Leah nie mogła jej zapomnieć. Za to ona, choć urodę odziedziczyła po Sarah, w usposobieniu nie różniła się od George'a. Może była tylko trochę bardziej gwałtowna, emocjonalna i niecierpliwa, jednak rodzina zwalała to raczej na karb wieku nastoletniego. Odkąd pan domu, żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych Ameryki, zginął pięć lat temu w walkach w Wietnamie, nic już nie było takie jak dawniej. Chociaż małżeństwo Andrews miało dwie córki, to młodsza z nich była księżniczką tatusia. Teraz, mieszkając z babcią, matką i starszą siostrą, przestała być dla kogoś najważniejsza, a przynajmniej tak to odbierała. Szczerze wierzyła, że tylko ojciec naprawdę ją kochał i nie potrafiła poradzić sobie z jego odejściem. Choć na pogrzebie, który odbył się ze wszystkimi honorami, nie uroniła nawet jednej łzy, potem niejednokrotnie moczyła słonymi kroplami poduszkę, wtulając się w ulubioną, lotniczą kurtkę ojca. Nikt nie wiedział, że to ona zabrała ją z kosza, który miał trafić do potrzebujących, po porządkach, jakie w domu zrobiła matka. Od tamtej pory nie potrafiła porozumieć się z rodzicielką nawet w najbłahszych sprawach. Jak ona mogła tak po prostu wyrzucić rzeczy taty, nie pytając ich o zdanie. Mniejsza o Annie, ją obchodzi tylko ten Sean i medycyna. Ale czy babcia wiedziała o tym, co zrobiła mama? Na pewno nie, w przeciwnym wypadku w życiu nie pozwoliłaby na coś takiego. Babcia też kochała tatę, prawie tak mocno jak Leah, jednak w trochę inny sposób. Nastolatka zamknęła drzwi swojego pokoju na klucz i wyciągnęła spod poduszki złożoną w przykładną kostkę kurtkę ojca. Przyłożyła ją do twarzy, z niemym namaszczeniem, wciągając aż do płuc ulotny zapach kawy i męskich perfum. Tak pachniał tata. To właśnie ten zapach dawał jej poczucie bezpieczeństwa, odkąd nie mogła go już znaleźć w jego ramionach. Dlaczego ojcowie innych dzieci nie ginęli na wojnach? Dlaczego to musiało spotkać akurat ją? Czy nie wystarczyło to, ile razy widziała zdziwione twarze swoich koleżanek i kolegów, którzy spotykali ją na mieście z obojgiem rodziców i siostrą? To prawda, tworzyli ciekawą rodzinę, jednak bezduszność ludzi, niekiedy przekraczała granice, które dało się znieść. To że jej ojciec i starsza siostra byli biali, a ona z matką czarne nie dawało nikomu prawa do nazywania ich kundlami, dalmatyńczykami czy kolorowymi. Nigdy nie myślała, że kolor skóry może być dla kogoś tak ważny i może być traktowany jako argument przeciwko drugiemu człowiekowi. Leżąc na łóżku z łzami kapiącymi na poduszkę, myślała, jak by to było, gdyby pięć lat temu nie zadzwonił telefon z tą straszną wiadomością, a tata wciąż był z nimi... Kiedy łzy spływały wąskimi strumieniami po jej policzkach, usłyszała z dołu głos babci:
- Leah! Annie! Obiad już gotowy!
Dziewczynka przetarła mokre policzki wierzchem dłoni i ukryła kurtę pod poduszką. Słyszała zbiegającą po schodach starszą siostrę, więc postanowiła odczekać jeszcze chwilę zanim zejdzie do kuchni. Kiedy już wyszła na zewnątrz i poczuła zapach pieczonego indyka babci, przyspieszyła kroku, zjawiając się na dole dość niespodziewanie. Zajęła miejsce vis a vis siostry, dbając o to, by nie nawiązać z nią kontaktu wzrokowego. Gdy na stole wreszcie pojawiło się ziemniaczane puree, gotowany groszek i królewski indyk w miodzie, klucz w zamku cicho zachrzęścił, a w hallu stanęła zmęczona Sarah.
- Kochanie! Właśnie podałam obiad, zjesz z nami? - zawołała Erin z kuchni.
- Już idę, mamo, tylko zdejmę buty.
Kobieta pośpiesznie odstawiła czarne kozaczki na szafkę, a kurtkę odwiesiła na haczyk w przedpokoju, ponaglana aromatem docierającym do niej aż z jadalni. Była głodna jak diabli. Czyż to nie paradoks, że osoba pracująca w kuchni, wraca do domu z pustym żołądkiem? Kiedy weszła, przy stole siedziały już obie jej córki, jednakowo pochłonięte spożywaniem posiłku. Przechodząc obok krzesła Leah, matka pogładziła ją po głowie, na co dziewczynka odpowiedziała jej spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Znów to samo. Czy chociaż jeden dzień nie mógłby obyć się bez awantur? Przynajmniej z Annie nie darła kotów przy stole. Ale... Nie wolno chwalić dnia przed zachodem słońca. Sarah opadła ciężko na krzesło obok tego, które zawsze zajmował jej mąż, a które teraz pozostawało puste. Babka również dołączyła do reszty rodziny i życząc wszystkim smacznego, zabrała się do, jak zwykle powolnego, grzebania w talerzu. Odkąd umarł jej ukochany syn, straciła apetyt i schudła, chociaż od zawsze była naprawdę szczupła. Synowa martwiła się o nią, jednak za każdym razem, gdy tylko rozpoczynała ten drażliwy temat, starsza pani urywała natychmiast, kierując rozmowę na błahostki. Podczas posiłku było cicho. Słychać było tylko szczęk sztućców o talerze i brzęczenie wentylatora w położonej obok kuchni. Nieoczekiwanie dwudziestoletnia dziewczyna zdecydowała się przerwać milczenie:
- Oglądałyście dziś wiadomości?
- Nie włączałam dziś radia w pracy - postanowiła nie wdawać się w szczegóły - ale może babcia coś wie.
- Byłam dziś zarobiona. A czego takiego miałybyśmy się z nich dowiedzieć?
- Podali do wiadomości publicznej, że Michael Jackson jest w szpitalu! Podobno już od trzech dni, ale jakoś wcześniej nic o tym nie słyszałam. Chyba doszło do zatrzymania akcji serca - dodała fachowo.
- Biedny człowiek... - westchnęła Erin, mimowolnie kładąc dłoń na piersi.
- Mógł nie brać tyle leków nasennych. Nic nie dzieje się bez przyczyny, babciu, a za swoje decyzje trzeba płacić. Zresztą, jakoś nigdy za nim nie przepadałam. Ta cała sprawa o molestowanie... Gazety do tej pory piszą, że zapłacił za uniewinnienie.
- Annie, myślałam, że nie jesteś na tyle nierozsądna, żeby wierzyć w to, co piszą brukowce. Oni zaprzedaliby własne dusze diabłu, byleby tylko znaleźć dobrą sensację. Dziewięćdziesiąt procent z tego, co publikują gazety nie jest prawdą - wtrąciła Sarah.
- Ale mamo, ludzi nie posądza się o coś bez przyczyny. Musiał mieć coś na sumieniu, skoro sprawa wylądowała w sądzie.
- Kochanie, sąd oczyścił go ze wszystkich zarzutów. Przekupstwo w takiej sprawie byłoby przestępstwem i nie uszłoby na sucho nikomu, kto przyjąłby łapówkę. Mnie Jacksona jest przede wszystkim żal. Zadawał się z niewłaściwymi ludźmi, którzy go wykorzystali.
- Biedny człowiek... - powtórzyła z westchnieniem babka. - Smakował wam obiad, dziewczynki? Leah, przecież ty nic nie zjadłaś.
- Nie jestem głodna, babciu.
Matka posłała dziewczynce ostrzegawcze spojrzenie. Mała ani myślała brać sobie do serca groźnego wyrazu twarzy rodzicielki. Wstała od stołu, krótko dziękując i zniknęła na schodach.
- Leah! Wracaj tu natychmiast! - krzyknęła za nią Sarah.
Bezskutecznie. Dziewczynka zamknęła się w swoim pokoju i usiadłszy przy oknie, ślepo wpatrywała się w spacerujących uliczką sąsiadów.
- To sobie mów, a mojej torebki i tak nie dostaniesz.
- No weź, Ann... Nie chcę już chodzić do szkoły z tym głupim plecakiem.
- Nie ma szans. Daj mi już spokój, muszę się uczyć. Jutro mam ważny egzamin.
- No to go oblejesz, jeżeli nie dasz mi tej torby - powiedziała zadziornie.
- A wtedy powiem mamie, że to przez ciebie. Zejdź mi z oczu, Leah!
Dwunastolatka, chcąc nie chcąc, musiała opuścić pokój starszej siostry, nie omieszkawszy przy tym trzasnąć drzwiami. Gdyby tata tu był, przemówiłby jej do rozumu. Ale taty nie było. I co z tego, że była do niego taka podobna? Charakterem przypominała matkę, a tego Leah nie mogła jej zapomnieć. Za to ona, choć urodę odziedziczyła po Sarah, w usposobieniu nie różniła się od George'a. Może była tylko trochę bardziej gwałtowna, emocjonalna i niecierpliwa, jednak rodzina zwalała to raczej na karb wieku nastoletniego. Odkąd pan domu, żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych Ameryki, zginął pięć lat temu w walkach w Wietnamie, nic już nie było takie jak dawniej. Chociaż małżeństwo Andrews miało dwie córki, to młodsza z nich była księżniczką tatusia. Teraz, mieszkając z babcią, matką i starszą siostrą, przestała być dla kogoś najważniejsza, a przynajmniej tak to odbierała. Szczerze wierzyła, że tylko ojciec naprawdę ją kochał i nie potrafiła poradzić sobie z jego odejściem. Choć na pogrzebie, który odbył się ze wszystkimi honorami, nie uroniła nawet jednej łzy, potem niejednokrotnie moczyła słonymi kroplami poduszkę, wtulając się w ulubioną, lotniczą kurtkę ojca. Nikt nie wiedział, że to ona zabrała ją z kosza, który miał trafić do potrzebujących, po porządkach, jakie w domu zrobiła matka. Od tamtej pory nie potrafiła porozumieć się z rodzicielką nawet w najbłahszych sprawach. Jak ona mogła tak po prostu wyrzucić rzeczy taty, nie pytając ich o zdanie. Mniejsza o Annie, ją obchodzi tylko ten Sean i medycyna. Ale czy babcia wiedziała o tym, co zrobiła mama? Na pewno nie, w przeciwnym wypadku w życiu nie pozwoliłaby na coś takiego. Babcia też kochała tatę, prawie tak mocno jak Leah, jednak w trochę inny sposób. Nastolatka zamknęła drzwi swojego pokoju na klucz i wyciągnęła spod poduszki złożoną w przykładną kostkę kurtkę ojca. Przyłożyła ją do twarzy, z niemym namaszczeniem, wciągając aż do płuc ulotny zapach kawy i męskich perfum. Tak pachniał tata. To właśnie ten zapach dawał jej poczucie bezpieczeństwa, odkąd nie mogła go już znaleźć w jego ramionach. Dlaczego ojcowie innych dzieci nie ginęli na wojnach? Dlaczego to musiało spotkać akurat ją? Czy nie wystarczyło to, ile razy widziała zdziwione twarze swoich koleżanek i kolegów, którzy spotykali ją na mieście z obojgiem rodziców i siostrą? To prawda, tworzyli ciekawą rodzinę, jednak bezduszność ludzi, niekiedy przekraczała granice, które dało się znieść. To że jej ojciec i starsza siostra byli biali, a ona z matką czarne nie dawało nikomu prawa do nazywania ich kundlami, dalmatyńczykami czy kolorowymi. Nigdy nie myślała, że kolor skóry może być dla kogoś tak ważny i może być traktowany jako argument przeciwko drugiemu człowiekowi. Leżąc na łóżku z łzami kapiącymi na poduszkę, myślała, jak by to było, gdyby pięć lat temu nie zadzwonił telefon z tą straszną wiadomością, a tata wciąż był z nimi... Kiedy łzy spływały wąskimi strumieniami po jej policzkach, usłyszała z dołu głos babci:
- Leah! Annie! Obiad już gotowy!
Dziewczynka przetarła mokre policzki wierzchem dłoni i ukryła kurtę pod poduszką. Słyszała zbiegającą po schodach starszą siostrę, więc postanowiła odczekać jeszcze chwilę zanim zejdzie do kuchni. Kiedy już wyszła na zewnątrz i poczuła zapach pieczonego indyka babci, przyspieszyła kroku, zjawiając się na dole dość niespodziewanie. Zajęła miejsce vis a vis siostry, dbając o to, by nie nawiązać z nią kontaktu wzrokowego. Gdy na stole wreszcie pojawiło się ziemniaczane puree, gotowany groszek i królewski indyk w miodzie, klucz w zamku cicho zachrzęścił, a w hallu stanęła zmęczona Sarah.
- Kochanie! Właśnie podałam obiad, zjesz z nami? - zawołała Erin z kuchni.
- Już idę, mamo, tylko zdejmę buty.
Kobieta pośpiesznie odstawiła czarne kozaczki na szafkę, a kurtkę odwiesiła na haczyk w przedpokoju, ponaglana aromatem docierającym do niej aż z jadalni. Była głodna jak diabli. Czyż to nie paradoks, że osoba pracująca w kuchni, wraca do domu z pustym żołądkiem? Kiedy weszła, przy stole siedziały już obie jej córki, jednakowo pochłonięte spożywaniem posiłku. Przechodząc obok krzesła Leah, matka pogładziła ją po głowie, na co dziewczynka odpowiedziała jej spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Znów to samo. Czy chociaż jeden dzień nie mógłby obyć się bez awantur? Przynajmniej z Annie nie darła kotów przy stole. Ale... Nie wolno chwalić dnia przed zachodem słońca. Sarah opadła ciężko na krzesło obok tego, które zawsze zajmował jej mąż, a które teraz pozostawało puste. Babka również dołączyła do reszty rodziny i życząc wszystkim smacznego, zabrała się do, jak zwykle powolnego, grzebania w talerzu. Odkąd umarł jej ukochany syn, straciła apetyt i schudła, chociaż od zawsze była naprawdę szczupła. Synowa martwiła się o nią, jednak za każdym razem, gdy tylko rozpoczynała ten drażliwy temat, starsza pani urywała natychmiast, kierując rozmowę na błahostki. Podczas posiłku było cicho. Słychać było tylko szczęk sztućców o talerze i brzęczenie wentylatora w położonej obok kuchni. Nieoczekiwanie dwudziestoletnia dziewczyna zdecydowała się przerwać milczenie:
- Oglądałyście dziś wiadomości?
- Nie włączałam dziś radia w pracy - postanowiła nie wdawać się w szczegóły - ale może babcia coś wie.
- Byłam dziś zarobiona. A czego takiego miałybyśmy się z nich dowiedzieć?
- Podali do wiadomości publicznej, że Michael Jackson jest w szpitalu! Podobno już od trzech dni, ale jakoś wcześniej nic o tym nie słyszałam. Chyba doszło do zatrzymania akcji serca - dodała fachowo.
- Biedny człowiek... - westchnęła Erin, mimowolnie kładąc dłoń na piersi.
- Mógł nie brać tyle leków nasennych. Nic nie dzieje się bez przyczyny, babciu, a za swoje decyzje trzeba płacić. Zresztą, jakoś nigdy za nim nie przepadałam. Ta cała sprawa o molestowanie... Gazety do tej pory piszą, że zapłacił za uniewinnienie.
- Annie, myślałam, że nie jesteś na tyle nierozsądna, żeby wierzyć w to, co piszą brukowce. Oni zaprzedaliby własne dusze diabłu, byleby tylko znaleźć dobrą sensację. Dziewięćdziesiąt procent z tego, co publikują gazety nie jest prawdą - wtrąciła Sarah.
- Ale mamo, ludzi nie posądza się o coś bez przyczyny. Musiał mieć coś na sumieniu, skoro sprawa wylądowała w sądzie.
- Kochanie, sąd oczyścił go ze wszystkich zarzutów. Przekupstwo w takiej sprawie byłoby przestępstwem i nie uszłoby na sucho nikomu, kto przyjąłby łapówkę. Mnie Jacksona jest przede wszystkim żal. Zadawał się z niewłaściwymi ludźmi, którzy go wykorzystali.
- Biedny człowiek... - powtórzyła z westchnieniem babka. - Smakował wam obiad, dziewczynki? Leah, przecież ty nic nie zjadłaś.
- Nie jestem głodna, babciu.
Matka posłała dziewczynce ostrzegawcze spojrzenie. Mała ani myślała brać sobie do serca groźnego wyrazu twarzy rodzicielki. Wstała od stołu, krótko dziękując i zniknęła na schodach.
- Leah! Wracaj tu natychmiast! - krzyknęła za nią Sarah.
Bezskutecznie. Dziewczynka zamknęła się w swoim pokoju i usiadłszy przy oknie, ślepo wpatrywała się w spacerujących uliczką sąsiadów.
sobota, 15 listopada 2014
This Is Not It_7
Coś piszczało. Miarowo, wybijając dziwny, hipnotyczny rytm. Całkiem nieźle mogłoby to zabrzmieć w podkładzie nowej piosenki.
- Cii... Cicho! - ktoś szepnął. - On chyba się budzi.
Najpierw, z największym wysiłkiem, uniósł powieki ledwie do połowy, niemal natychmiast pozwalając im opaść. Światło w tym dziwnym pokoju było tak rażące, że nie potrafił ostatecznie otworzyć oczu. Następnie poczuł, że nie może ruszyć rękoma, jakby były przykute do łóżka ciężkimi łańcuchami. Skąd dochodzi ten dźwięk? Musi go zapamiętać i spróbować odtworzyć później w studiu. Boże... Dlaczego tak bardzo boli go głowa? Czuł się, jakby nie spał od kilku dni, jednak przecież leży i wygląda na to, że się przebudza. Ten straszny sen (bo chyba rzeczywiście była to tylko senna mara) przeraził go nie na żarty. I do tego to okropne pragnienie. Królestwo! Królestwo za szklankę zimnego mleka!
- Tatusiu... Obudź się, tatusiu...
Wytężył wszystkie siły, by podnieść ciężkie jak ołów powieki. Światło wciąż było jasne, jednak nie tak oślepiające jak za pierwszym razem. Zewsząd otaczały go twarze, na pierwszy rzut oka obce, mające w sobie jednak coś znajomego. Wszystkie uśmiechnięte, niektóre z policzkami mokrymi od łez, inne promieniejące szczęściem, jedne dalej, inne całkiem blisko. A najbliżej trzy dziecięce twarzyczki, wpatrującego się w niego jak w obraz. Otworzył spierzchnięte usta, lecz żaden dźwięk nie mógł się z nich wydobyć. Ktoś krzyknął coś niezrozumiałego. W pokoju pojawiła się kolejna osoba, ale drażniąco różniła się od pozostałych. Biały kitel odcinał się od ciemnych ubrań wszystkich zebranych, chociaż idealnie wpasowywał się w klimat sali.
- Dzieci, chodźcie do mnie. Przepuśćcie pana doktora.
Janet? Co ona tutaj robiła. Powoli rozpoznawał obserwujących go ludzi. Jego matka Katherine, siostry Rebbie i La Toya, bracia Tito, Randy, Jermaine, Marlon i Jackie. Najbliżej, bo na tym samym łóżku, siedzieli Prince, Paris i Blanket, tuląc się do jego dłoni i klatki. Chciał unieść kąciki ust, jednak mina, którą wykonał, ostatecznie wyglądała raczej jak grymas bólu. Dzieci, widząc to, niepewnie odsunęły się od ojca, aby nie zrobić mu krzywdy.
- Proszę się nie ruszać, panie Jackson. Jest pan w UCLA Medical Center. Przywieziono pana do nas po długiej reanimacji, którą przeprowadzał pański lekarz i ratownicy medyczni. Zapadł pan w trzydniową śpiączkę. Niech pan odpoczywa, za chwilę przyjdzie tutaj pielęgniarka, aby zaaplikować panu leki przeciwbólowe. Tymczasem zwracam się do państwa z prośbą o opuszczenie sali. Pacjent musi teraz nabrać sił - lekarz pożegnał się z obecnymi i wyszedł.
Jaką śpiączkę? Jakie zatrzymanie akcji serca? Co tu się wydarzyło? Był nieprzytomny przez trzy dni? Więc dlaczego wciąż czuł się tak potwornie zmęczony? Patrzył bez zrozumienia, jak kolejni członkowie jego rodziny przechodzą z sali na korytarz, posyłając mu pełne miłości uśmiechy. Kiedy wreszcie w środku została tylko jego matka i trójka dzieci, ponownie wytężył wszystkie siły, by wydobyć z siebie głos.
- Mamo...
- Cii... skarbie. Dzieci są pod moją opieką, nie denerwuj się. Przyjdziemy odwiedzić cię jutro, dobrze?
Kiwnął twierdząco głową, po czym poruszył lekko palcami, starając się zwrócić uwagę synów i córki. Maluchy dostrzegłszy gest wyczerpanego ojca, znów przylgnęły do jego dłoni, wtulając w nie swoje twarzyczki. Potem ucałowały go i opuściły salę razem z babcią, żegnając się dziecinnie prostym "do jutra".
Dziękuję, Panie, że pozwoliłeś mi się obudzić - zdążył tylko pomyśleć i ponownie zapadł w błogi sen.
- Cii... Cicho! - ktoś szepnął. - On chyba się budzi.
Najpierw, z największym wysiłkiem, uniósł powieki ledwie do połowy, niemal natychmiast pozwalając im opaść. Światło w tym dziwnym pokoju było tak rażące, że nie potrafił ostatecznie otworzyć oczu. Następnie poczuł, że nie może ruszyć rękoma, jakby były przykute do łóżka ciężkimi łańcuchami. Skąd dochodzi ten dźwięk? Musi go zapamiętać i spróbować odtworzyć później w studiu. Boże... Dlaczego tak bardzo boli go głowa? Czuł się, jakby nie spał od kilku dni, jednak przecież leży i wygląda na to, że się przebudza. Ten straszny sen (bo chyba rzeczywiście była to tylko senna mara) przeraził go nie na żarty. I do tego to okropne pragnienie. Królestwo! Królestwo za szklankę zimnego mleka!
- Tatusiu... Obudź się, tatusiu...
Wytężył wszystkie siły, by podnieść ciężkie jak ołów powieki. Światło wciąż było jasne, jednak nie tak oślepiające jak za pierwszym razem. Zewsząd otaczały go twarze, na pierwszy rzut oka obce, mające w sobie jednak coś znajomego. Wszystkie uśmiechnięte, niektóre z policzkami mokrymi od łez, inne promieniejące szczęściem, jedne dalej, inne całkiem blisko. A najbliżej trzy dziecięce twarzyczki, wpatrującego się w niego jak w obraz. Otworzył spierzchnięte usta, lecz żaden dźwięk nie mógł się z nich wydobyć. Ktoś krzyknął coś niezrozumiałego. W pokoju pojawiła się kolejna osoba, ale drażniąco różniła się od pozostałych. Biały kitel odcinał się od ciemnych ubrań wszystkich zebranych, chociaż idealnie wpasowywał się w klimat sali.
- Dzieci, chodźcie do mnie. Przepuśćcie pana doktora.
Janet? Co ona tutaj robiła. Powoli rozpoznawał obserwujących go ludzi. Jego matka Katherine, siostry Rebbie i La Toya, bracia Tito, Randy, Jermaine, Marlon i Jackie. Najbliżej, bo na tym samym łóżku, siedzieli Prince, Paris i Blanket, tuląc się do jego dłoni i klatki. Chciał unieść kąciki ust, jednak mina, którą wykonał, ostatecznie wyglądała raczej jak grymas bólu. Dzieci, widząc to, niepewnie odsunęły się od ojca, aby nie zrobić mu krzywdy.
- Proszę się nie ruszać, panie Jackson. Jest pan w UCLA Medical Center. Przywieziono pana do nas po długiej reanimacji, którą przeprowadzał pański lekarz i ratownicy medyczni. Zapadł pan w trzydniową śpiączkę. Niech pan odpoczywa, za chwilę przyjdzie tutaj pielęgniarka, aby zaaplikować panu leki przeciwbólowe. Tymczasem zwracam się do państwa z prośbą o opuszczenie sali. Pacjent musi teraz nabrać sił - lekarz pożegnał się z obecnymi i wyszedł.
Jaką śpiączkę? Jakie zatrzymanie akcji serca? Co tu się wydarzyło? Był nieprzytomny przez trzy dni? Więc dlaczego wciąż czuł się tak potwornie zmęczony? Patrzył bez zrozumienia, jak kolejni członkowie jego rodziny przechodzą z sali na korytarz, posyłając mu pełne miłości uśmiechy. Kiedy wreszcie w środku została tylko jego matka i trójka dzieci, ponownie wytężył wszystkie siły, by wydobyć z siebie głos.
- Mamo...
- Cii... skarbie. Dzieci są pod moją opieką, nie denerwuj się. Przyjdziemy odwiedzić cię jutro, dobrze?
Kiwnął twierdząco głową, po czym poruszył lekko palcami, starając się zwrócić uwagę synów i córki. Maluchy dostrzegłszy gest wyczerpanego ojca, znów przylgnęły do jego dłoni, wtulając w nie swoje twarzyczki. Potem ucałowały go i opuściły salę razem z babcią, żegnając się dziecinnie prostym "do jutra".
Dziękuję, Panie, że pozwoliłeś mi się obudzić - zdążył tylko pomyśleć i ponownie zapadł w błogi sen.
środa, 12 listopada 2014
This Is Not It_6
Droga przebiegała raczej w niezręcznej ciszy, przerywana cichymi chrząknięciami i uprzejmymi uśmiechami, co dało Sarah możliwość dokładniejszej oceny jej wybawcy. Walters wydawał się być najprzeciętniejszym z przeciętnych. Słuchał radia niezbyt głośno, do lusterka przywieszał leśny zapach samochodowy, a z tyłu, na półce, brązową główką rytmicznie kiwał ponadczasowy piesek. W tej chwili jedynym, co przychodziło jej do głowy było pytanie, kto, do cholery, wozi jeszcze coś takiego w aucie. Pozostając bez odpowiedzi, zajęła się taksowaniem jego dłoni ułożonych pewnie na kierownicy. Na serdecznym palcu lewej ręki nie tkwiła obrączka, natomiast na nadgarstku wyzywająco połyskiwał srebrny zegarek. Kobieta szybko zmieniła punkt widokowy, jakby obawiając się, iż mężczyzna może zauważyć jej ciekawskie spojrzenie. Kiedy z głośników (oczywiście niezbyt głośno) usłyszeli głos spikera zapowiadającego utwór Love Sex Magic Justina Timberlake'a, Sarah poczuła gorąco wstępujące na jej policzki. Bezsprzecznie nie miało to nic wspólnego z wcale nie aż tak przystojnym sąsiadem, który, teraz już była tego pewna, częściej niż powinien, zerkał na nią w lusterku. Dzięki Bogu dojeżdżali już do centrum miasta, co zapowiadało rychły koniec ich wspólnej podróży. Spróbowała całą swoją uwagę skupić na mijanych krajobrazach, co jak na razie wychodziło jej całkiem nieźle. Chodnikami, a niekiedy nawet ulicą, przewijali się przechodnie, raczej pędzący za czymś bez przerwy, niż podziwiający dostrzegalne chyba tylko dla turystów walory tłocznego Los Angeles. Kolorowe reklamy rozpraszały i tak już znerwicowanych kierowców, a roznegliżowane panny na wysokich obcasach ani myślały spojrzeć na pogwizdujących na nie facetów. Co wydawało jej się najzabawniejsze, ich uwodzicielski chód idealnie wpasowywał się w rytm piosenki cicho brzmiącej w ich samochodzie. Kątem oka obserwowała Waltersa, czy może odezwie się w nim męski instynkt i obejrzy się choćby za jedną z bezwstydnych dziewuch, jednak on, w pełni skoncentrowany na jeździe, ani myślał rozglądać się za kobietami. Z radia popłynęła kolejna piosenka w wykonaniu nastoletniej supergwiazdy, co nie uszło uwadze znudzonej Sarah.
- Moja młodsza córka uwielbia tę piosenkę. Jej pokój jest obklejony plakatami Miley Cyrus i Hannah.
Mężczyzna na jej uwagę odpowiedział tylko niepewnym uśmiechem. Dlaczego ona właściwie mu to powiedziała? Przecież tak naprawdę wcale go nie zna... Kiedy obojgu wydało się, że cisza nie może być już bardziej niezręczna, kobieta dostrzegła szyld trzygwiazdkowej restauracji "Camelia".
- To tutaj, po lewej.
- Jesteś szefem kuchni? - zapytał, nie bez podziwu.
- Zastępcą.
W aucie ponownie zrobiło się cicho. Sarah, widząc lekkie rozczarowanie malujące się na twarzy mężczyzny, natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniami:
- Byłam szefem kuchni do chwili, kiedy urodziła się Leah. Zdecydowałam, że wolę pracować na niższym stanowisku, żeby móc więcej czasu poświecić dziewczynkom.
- Oczywiście , to zrozumiale.
Jego aprobata dziwnie podniosła ją na duchu. Właściwie, to dlaczego tak gorączkowo mu się tłumaczyła? Bądź co bądź był tylko jej sąsiadem, a to nie dawało mu prawa do żądania od niej żadnych wyjaśnień. Ale czy on o nie prosił? Zaczynała wariować, a dla osoby która zawsze stała twardo na ziemi, takie momenty w życiu wytrącały ją z równowagi jeszcze bardziej. Na szczęście samochód już zatrzymał się przed zamkniętą jeszcze bramą restauracji i mogła nareszcie pożegnać się ze swoim wątpliwym bohaterem.
- Bardzo dziękuję panu za pomoc, panie Walters. I przepraszam za kłopot.
- Żaden kłopot, naprawdę. Może jednak przejdziemy na ty? W końcu jesteśmy sąsiadami - uśmiechnął się, wyciągając w jej kierunku zadbaną, męską dłoń. - Ethan.
- Sarah. Przepraszam, ale muszę już iść. Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie. Do widzenia.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Do zobaczenia.
Kobieta pożegnała go nieco sztucznym uśmiechem i zatrzasnęła drzwi auta. Zanim jeszcze zdążyła przekroczyć bramę, jej torebka zaczęła niebezpiecznie wibrować. Jednocześnie szukając kluczy do furtki bocznej, wyciągnęła telefon i odebrała.
- Gdzie jesteś? Wiesz przecież, ze bez ciebie to jak bez prawej reki. Paolo się niecierpliwi.
- Lorenzo, będę za półtorej minuty - wysapała, szarpiąc się z zamkiem. - Czy ktoś mógłby, do cholery, naprawić tę furtkę?!
- Może spróbuj drugim kluczem, Bella?
- Ciao.
Pewna niedorzeczności teorii kolegi z pracy wzięła drugi, podobny klucz i wsadziła do zamka. Przecież pracowała tu od kilkunastu lat i dobrze wiedziała, jak otwiera się furtkę. Woleli zrobić z niej idiotkę, niż przyznać, że powinni byli naprawić do ustrojstwo już dawno temu. Drugi z kolei klucz nie chciał zadziałać (czego oczywiście się spodziewała). Już miała ochotę kopnąć uprzykrzającą jej życie furtkę, gdy jej wzrok ponownie padł na zamek... Był otwarty. Jakiś dureń nie przekręcił klucza, a ona straciła przez to przynajmniej cztery minuty. Jak huragan przeszła przez dziedziniec restauracji, by za chwilę, z impetem, wpaść do kuchni
- Sarah, ty ritardo! My nie zdążyć na apertura! - krzyczał niewysoki Włoch z czapką szefa kuchni przykrywającą lekką łysinę.
- Przepraszam Paolo. Auto mi nawaliło dziś rano.
- Nie chcę tego słuchać! Przebieraj się i do roboty! Più veloce!
Kobieta bez słowa uciekła do szatni, gdzie ze swojej szafki, oklejonej zdjęciami męża i córek, wyjęła podpisany fartuch. George... Nie, teraz nie było czasu na łzy. Wrzuciła torebkę do środka i pobiegła z powrotem do kuchni. Kiedy tylko zajęła swoje zwykłe stanowisko przy deserach, szef nie zapomniał zbesztać jej po raz kolejny, zarówno po włosku, jak i łamaną angielszczyzną. Wtedy poczuła lekkie ukłucie w bok i usłyszała głos Lorenza:
- Nie przejmuj się, Bella. Mój brat musi się czasem powściekać, bo inaczej wyłysiałby do końca.
Stary, dobry Lorenzo zawsze potrafił poprawić jej humor. Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech, na co mężczyzna odpowiedział jej mrugnięciem oka. Wzięła głęboki oddech i zabrała się za przygotowywanie pochodzących z Scycylii cannoli.
- Sarah, ty ritardo! My nie zdążyć na apertura! - krzyczał niewysoki Włoch z czapką szefa kuchni przykrywającą lekką łysinę.
- Przepraszam Paolo. Auto mi nawaliło dziś rano.
- Nie chcę tego słuchać! Przebieraj się i do roboty! Più veloce!
Kobieta bez słowa uciekła do szatni, gdzie ze swojej szafki, oklejonej zdjęciami męża i córek, wyjęła podpisany fartuch. George... Nie, teraz nie było czasu na łzy. Wrzuciła torebkę do środka i pobiegła z powrotem do kuchni. Kiedy tylko zajęła swoje zwykłe stanowisko przy deserach, szef nie zapomniał zbesztać jej po raz kolejny, zarówno po włosku, jak i łamaną angielszczyzną. Wtedy poczuła lekkie ukłucie w bok i usłyszała głos Lorenza:
- Nie przejmuj się, Bella. Mój brat musi się czasem powściekać, bo inaczej wyłysiałby do końca.
Stary, dobry Lorenzo zawsze potrafił poprawić jej humor. Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech, na co mężczyzna odpowiedział jej mrugnięciem oka. Wzięła głęboki oddech i zabrała się za przygotowywanie pochodzących z Scycylii cannoli.
sobota, 8 listopada 2014
This Is Not It_5
Kręcone, czarne włosy były tego dnia jeszcze bardziej napuszone, niż zazwyczaj. Przeczesała je dłonią o smukłych palcach ozdobionych kilkoma pierścionkami i prostą, złotą obrączką, jednocześnie przeglądając się w lustrze. Nieznaczne zmarszczki, które pojawiły się wokół oczu i w kącikach ust nie poprawiały jej humoru. Spróbowała naciągnąć nieco zniszczoną skórę, mając nadzieję na nie najgorszy rezultat. Nie wyglądało to dobrze. Ze zrezygnowaniem wypuściła powietrze z ust i sięgnęła po czerwoną szczoteczkę do zębów.
- Byłam pierwsza!
- Idź stąd, dzieciaku! Ja spieszę się na uczelnię!
- A ja do szkoły!
Sarah jeszcze raz głęboko westchnęła i uchyliła białe drzwi łazienki, ściskając szczoteczkę między zębami.
- Dziewczyny, uspokójcie się. Annie wejdzie pierwsza.
- Ale mamo... - dwunastolatka tupnęła nogą. - Spóźnię się do szkoły.
- Nie marudź, Leah. Podrzucę cię, jeśli szybko zjesz śniadanie - powiedziała, nie zwracając uwagi na wyciekającą kącikiem ust białą pianę. - Cholera!
Plama na granatowej bluzce raziła wielkością. Kobieta powstrzymując się od przekleństw, wróciła do łazienki, wypluła wszystko co miała w ustach i otarła twarz ręcznikiem. Minęła córki, mruknąwszy jedynie łazienka jest wolna i zniknęła w swojej sypialni, trzaskając przy tym drzwiami. Pokój pomalowany kawową farbą, do którego uciekała za każdym razem, gdy w jej życiu działo się coś, z czym nie potrafiła sobie poradzić, był jej świątynią od pięciu lat. Długie zasłony, o dwa tony jaśniejsze niż ściany, otaczały duże okno, wpuszczające do środka pojedyncze promienie słońca. Obok małżeńskiego łóżka, na nocnej szafce, stał elektroniczny zegarek wyświetlający godzinę 6:42, podtrzymując złotą ramkę ze zdjęciem przedstawiającym niewątpliwie przystojnego, białego mężczyznę. Sarah wzięła głęboki wdech, po czym znów wypuściła powietrze z płuc, jednocześnie gładząc wizerunek żołnierza. Tylko nie teraz. Nie mogła się rozkleić... Odsunęła drzwi umieszczonej na przeciwległej ścianie szafy i wyciągnęła z niej szarą podkoszulkę. Zdjęła ubrudzoną bluzkę i wciągnęła na zgrabne, choć czterdziestodwuletnie ciało czyste ubranie, ramiona okrywając bluzą z kapturem w kolorze khaki. Przejrzała się w lustrze, poprawiając zawieszony na złotym łańcuszku krzyż. Kiedy już wydawało jej się, że zupełnie ochłonęła, z dołu dobiegł ją pisk starszej z córek.
- Oddawaj moje płatki, gówniaro!
- Sama jesteś gówniarą! To moje płatki!
- Przez ciebie spóźnię się na uczelnię!
Odruchowo sięgnęła po pełną zapewne niepotrzebnych rzeczy torebkę i zbiegła na dół. Kiedy już prawie dotarła do kuchni, usłyszała jeszcze jeden, żeński głos:
- Dziewczynki, nie możecie się tak kłócić... - zatrzymała się za drzwiami, pozostając niedostrzeżoną. - Widzicie, że mamie nie jest łatwo, prawda? Odkąd zabrakło taty musi zastępować wam oboje rodziców... Proszę, bądźcie bardziej wyrozumiałe i nie dokładajcie jej zmartwień...
- Radzę sobie świetnie, mamo - powiedziała, wszedłszy do kuchni ku zaskoczeniu swojej teściowej. - Nie martw się o mnie. Leah, zabieraj plecak i pakuj się do samochodu
- Ale nie jadłam jeszcze śniadania...
- Dam ci pieniądze. Kupisz sobie kanapkę w bufecie. Ruszaj się.
Dziewczynka ściągnęła brwi i niechętnie założyła plecak na ramię. Ciemne, kręcone włosy, które odziedziczyła po matce ściągnęła grubą frotką w wysoki kok i stanęła w progu, gotowa do wyjścia. Matka, nerwowo zerkając na tarczę zegara wiszącego nad lodówką, sięgnęła po zielone jabłko i odgryzła jego soczysty kawałek. Obie z córką były już prawie przy drzwiach, gdy zatrzymał je głos najstarszej z kobiet:
- Nie zapomniałaś o czymś, Leah?
Mała cofnęła się do kuchni, by ucałować policzek swojej babki, co było ich codziennym rytuałem odkąd tylko sięgała pamięcią. Sześćdziesięciopięcioletnia kobieta pogładziła głowę dziewczynki i szepnęła:
- No leć już - po czym już głośno dodała - Jedźcie ostrożnie.
Sarah westchnęła głośno, jak to miała w zwyczaju, energicznym krokiem wychodząc z domu wprost na podjazd, na którym stała dziesięcioletnia Honda CR-V LX. Samochód porozumiewawczo mrugnął światłami, dając im do zrozumienia, że drzwi zostały odblokowane. Dziewczynka ulokowała się na siedzeniu obok kierowcy, z uwagą przyglądając się swojemu odbiciu w bocznym lusterku. Nie pozostało to niezauważone przez jej matkę, która wkładając kluczyk do stacyjki, zapytała pobłażliwym tonem:
- A tobie co? Patrzysz, czy przypadkiem nie przybyło ci zmarszczek? - nie mogła powstrzymać uśmiechu, obserwując miny robione przez córkę.
- Nie ważne - odburknęła, kierując wzrok w zupełnie inną stronę.
- Leah, wstałaś dziś lewą nogą, czy co?
Mówiąc to, złożyła na jej czole czuły pocałunek. Mała wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia, z nieudawaną irytacją wycierając ślad szminki, jaki pozostawiły usta rodzicielki. Samochód zamruczał, jak dziki kot szykujący się do ataku, by chwilę potem nieoczekiwanie zgasnąć. Kobieta spróbowała odpalić go jeszcze kilkukrotnie, jednak nie przynosiło to oczekiwanego rezultatu. Zrezygnowana, uderzyła ręką w kierownicę, czego natychmiast pożałowała. Gorący ból rozszedł się po zaciśniętej w pięść dłoni. Mimo to, zacisnęła na chwilę zęby, by następnie, robiąc dobrą minę do złej gry, z zawadiackim uśmieszkiem zwrócić się do córki:
- Co powiedziałabyś na małe wagary? Dawno nigdzie razem nie wychodziłyśmy.
- Mam dziś sprawdzian z przyrody.
- Rzeczywiście... Ale busem w życiu nie zdążymy tam na czas.
Matka bezradnie wzruszyła ramionami, odgarniając niesforne pasmo włosów, które bez przerwy opadało jej na czoło. Gorączkowo myślała nad rozwiązaniem problemu, gdy zobaczyła podjeżdżający pod ich dom, srebrny samochód. Dzięki przyciemnianym szybom nie mogła rozpoznać kierowcy, szybko jednak domyśliła się, że właścicielem auta jest nikt inny, jak chłopak jej starszej córki, Sean. Zaraz z domu, z termosem ulubionej, zbożowej kawy, wybiegła Annie. Sarah wysiadła, natychmiast zwracając na siebie uwagę młodych ludzi.
- Mamo, a wy jeszcze nie w drodze? - zapytała jasnoskóra blondynka, której szaroniebieskie oczy wyglądały dokładnie tak, jak jej ojca.
- Dzień dobry, pani Anderson - z samochodu wyłonił się dwudziestoletni mężczyzna.
- Ten stary gruchot chyba na dobre skapitulował...Cześć, Sean. - dodała po chwili, jakby przypominając sobie o obecności chłopaka.
- Może gdzieś panią podrzucić?
- Nie dziękuję, ja sobie jakoś poradzę... Ale może po drodze na uczelnię, moglibyście podwieźć małą do szkoły?
- Ale wtedy my spóźnimy się na zajęcia - zaczęła niechętnie Annie.
- Nie jestem mała - zza opuszczonej szyby warknęła dwunastolatka.
- Nie ma sprawy, pani Anderson. Podrzucimy ją pod samo wejście.
- Będę ci ogromnie wdzięczna. No dalej, Leah. Pospieszcie się, bo inaczej wszyscy się pospóźniacie.
Z ust niezadowolonej dwudziestolatki dało się słyszeć ciche mruknięcie brzmiące jak coś w rodzaju serio?, jednak nie robiła większych problemów i z urażoną miną zajęła miejsce obok kierowcy. Równie zdemotywowana dziewczynka wpakowała się na tylne siedzenie i wreszcie wszystkie drzwi zamknęły się, a auto odjechało. Sarah, nie zauważając, iż ktoś obserwuje ją z okna jej własnego domu, oparła się o maskę zepsutego samochodu i jak zawsze przy takich okazjach głośno wypuściła powietrze z płuc. To, że spóźni się do pracy, było już niemal pewne. Teraz kwestią niewyjaśnioną pozostawało to, czy w ogóle uda się w niej dziś pojawić. Chwyciła się dłońmi za głowę i nabrała powietrza, wypychając przy tym policzki.
- Coś się stało, pani Anderson?
Obejrzała się, by po drugiej stronie ulicy, na trawniku, przed identycznym jak jej domem, zobaczyć ciemnoskórego mężczyznę w nieco wyciągniętym T-shircie i szarych spodniach od dresu, który w jednej ręce dzierżył kubek z parującą zawartością, a pod pachą trzymał poranną gazetę. Dwudniowy zarost tylko dodawał uroku jego przystojnej twarzy z wyraźnie zarysowaną szczęką i brązowymi oczami, czego kobieta zdawała się zupełnie nie dostrzegać.
- Nic takiego, panie Walters. Po prostu zepsuł mi się samochód.
- Może mógłbym jakoś pomóc? Chętnie podwiozę panią, dokądkolwiek pani wskaże - zadeklarował, po czym posłał jej serdeczny uśmiech.
- Nie chciałabym sprawiać kłopotu...
- To naprawdę żaden kłopot. Proszę dać mi tylko minutę na przebranie, zgoda?
- Zgoda. Dziękuję panu.
Mężczyzna, nie zwlekając dłużej, zniknął we wnętrzu swojego domu, pozostawiając Sarah, jak jej się wydawało, sam na sam. Co to właściwie za facet - zaczęła się zastanawiać, oczekując jego powrotu. Na oko trzydziestoletni, dość przystojny i uprzejmy, co ostatnio było coraz rzadziej spotykane. Mieszkał w tej okolicy chyba od kilku lat, jednak nigdy nie utrzymywali bliższych stosunków, czego nie zamierzała zmieniać w najbliższym czasie. Jednak zanim cokolwiek więcej zdążyło urodzić się w jej głowie, Ethan Walers powrócił, spryskany w odpowiedniej ilości całkiem przyjemnymi perfumami i ubrany w jeansowe spodnie oraz biały t-shirt i marynarkę. Szarmancko otworzył drzwi swojego czarnego Chevroleta i pozwolił wsiąść sąsiadce. Wtedy to zasłonka w oknie kuchni domu Andersonów ponownie poruszyła się, a ukrytej za nią babce - Erin uśmiech rozjaśnił pomarszczoną, ale wciąż piękną twarz.
środa, 5 listopada 2014
This Is Not It_4
Dziś miał nadejść ten wielki dzień. Dziś miał wreszcie uwolnić się od smutnego padołu ziemskiego i wyruszyć w podróż ku prawdziwemu poznaniu Boga. Czyż nie na to czekał przez całe swoje życie? Jednak teraz, gdy dzieliło go od tego zaledwie kilka chwil, zrobiłby wszystko, by pozostać tutaj, wśród najbliższych. Byli tu wszyscy, których pokochał przez te pięćdziesiąt lat danych mu przez Pana. Bilety wstępu na memoriał dostało nawet kilkudziesięciu fanów, których oglądał teraz z góry. Właściwie, to najdziwniejsze, czego kiedykolwiek doświadczył - oglądać własne pożegnanie. Było też kilka osób, których wolałby już nigdy więcej nie widzieć, jednak, czy Jezus nie kazał wybaczać?Teraz już nic nie jest w stanie go zranić. Nie zabrakło całej rodziny, najbliższych, choć tak nielicznych przyjaciół i ludzi, którzy najzwyczajniej chcieli złożyć mu hołd. On jednak patrzył tylko na dzieci, które, raz po raz zalewając się łzami, uspokajała jego młodsza siostra Janet. Próbował się do nich zbliżyć, dotknąć, utulić i wyszeptać wprost do ucha, że wszystko będzie dobrze, jednak za każdym razem przenikał przez nich, powodując dreszcze i ponowny wybuch płaczu. Wieczór już prawie dobiegał końca, gdy po wielu wzruszających przemowach i występach artystów największego formatu, na scenę weszli jego bliscy, witani gromkimi brawami. Kiedy sala ucichła, nastąpiło krótkie spięcie w sprzęcie nagłaśniającym, a potem swoją mowę rozpoczął Jermaine, która była dość zwięzła, ale szczera i wzruszająca. Następnie oddał mikrofon Marlonowi. Przy jednej z krótkich anegdot dotyczących ich wspaniałego brata, zebrani wybuchnęli gromkim śmiechem, po chwili jednak ukradkiem ocierali spływające po ich policzkach łzy.
- Zastanawiam się, ile bólu może przyjąć człowiek. Może teraz zostawią cię w spokoju. Wiecie... Zawsze istnieje powód decyzji podejmowanych przez Boga, czasami po prostu nie potrafimy go dostrzec lub zrozumieć. Mam do ciebie jedną prośbę, Michael... Jedną prośbę, abyś przytulił naszego brata... mojego bliźniaczego brata, Brandona... Abyś uścisnął go ode mnie... Kocham cię, Michael i będę za tobą tęsknił...
Marlon próbując powstrzymać szloch wpadł w ramiona rodziny, pozostawiając mikrofon nadzorującemu wszystko Jermainowi. Cała ceremonia dobiegała końca, jednak wydawało się, że ukochana siostra zmarłego, najmłodsza z Jacksonów - Janet zechce jakoś podsumować to, co zostało już powiedziane. Jednak zamiast niej, przy statywie wyższym od niej samej, stanęła jedenastoletnia Paris, kurczowo ściskając wisiorek zawieszony na szyi. Duch jej ojca zupełnie nieświadomie zacisnął dłoń na czymś, co emanowało niesamowitym ciepłem. To złamane serce, czyli druga połowa naszyjnika podarowana mu przez córkę na pożegnaniu, tuż przed pogrzebem. Kiedy sala wreszcie ucichła od wykrzykiwanych słów otuchy dla odważnej dziewczynki, Paris przemówiła:
- Chciałam tylko powiedzieć... Od momentu, kiedy się urodziłam... tatuś był najlepszym ojcem, jakiego moglibyście sobie wyobrazić... I chciałam tylko powiedzieć... że go bardzo kocham...
Łzy nie pozwoliły jej powiedzieć nic więcej. Wtuliwszy zapłakaną buzię w pierś ciotki, została otoczona opiekuńczymi ramionami pozostałych członków rodziny, znikając w grupowym uścisku. Kiedy brawa ponownie zamilkły, Jermaine podziękował za obecność wszystkim zebranym i opuścił scenę wraz z rodzeństwem i bratankami. A więc to już ten moment... Pora zniknąć, bez oglądania się za siebie. Dzieci będą musiały sobie jakoś bez niego poradzić, chociaż będzie im bardzo ciężko. Najważniejsze jest to, że miały siebie i tego nic nie mogło im zabrać. Ostatni raz spojrzał na trzy ukochane nad życie istoty, po czym poczuł jak odpływa w nicość. Świetlista plama, powiększająca się z każdą chwilą zdawała się zbliżać do niego, pochłaniając wszystko wokół. Czy aby chwila rzeczywiście była tylko chwilą? A może całymi godzinami, bądź latami, przez które czekał, by nareszcie spotkać się z Bogiem? Światło oślepiło go, wypełniając chłodem do szpiku kości... Nie do końca tak sobie to wyobrażał.
- Zastanawiam się, ile bólu może przyjąć człowiek. Może teraz zostawią cię w spokoju. Wiecie... Zawsze istnieje powód decyzji podejmowanych przez Boga, czasami po prostu nie potrafimy go dostrzec lub zrozumieć. Mam do ciebie jedną prośbę, Michael... Jedną prośbę, abyś przytulił naszego brata... mojego bliźniaczego brata, Brandona... Abyś uścisnął go ode mnie... Kocham cię, Michael i będę za tobą tęsknił...
Marlon próbując powstrzymać szloch wpadł w ramiona rodziny, pozostawiając mikrofon nadzorującemu wszystko Jermainowi. Cała ceremonia dobiegała końca, jednak wydawało się, że ukochana siostra zmarłego, najmłodsza z Jacksonów - Janet zechce jakoś podsumować to, co zostało już powiedziane. Jednak zamiast niej, przy statywie wyższym od niej samej, stanęła jedenastoletnia Paris, kurczowo ściskając wisiorek zawieszony na szyi. Duch jej ojca zupełnie nieświadomie zacisnął dłoń na czymś, co emanowało niesamowitym ciepłem. To złamane serce, czyli druga połowa naszyjnika podarowana mu przez córkę na pożegnaniu, tuż przed pogrzebem. Kiedy sala wreszcie ucichła od wykrzykiwanych słów otuchy dla odważnej dziewczynki, Paris przemówiła:
- Chciałam tylko powiedzieć... Od momentu, kiedy się urodziłam... tatuś był najlepszym ojcem, jakiego moglibyście sobie wyobrazić... I chciałam tylko powiedzieć... że go bardzo kocham...
Łzy nie pozwoliły jej powiedzieć nic więcej. Wtuliwszy zapłakaną buzię w pierś ciotki, została otoczona opiekuńczymi ramionami pozostałych członków rodziny, znikając w grupowym uścisku. Kiedy brawa ponownie zamilkły, Jermaine podziękował za obecność wszystkim zebranym i opuścił scenę wraz z rodzeństwem i bratankami. A więc to już ten moment... Pora zniknąć, bez oglądania się za siebie. Dzieci będą musiały sobie jakoś bez niego poradzić, chociaż będzie im bardzo ciężko. Najważniejsze jest to, że miały siebie i tego nic nie mogło im zabrać. Ostatni raz spojrzał na trzy ukochane nad życie istoty, po czym poczuł jak odpływa w nicość. Świetlista plama, powiększająca się z każdą chwilą zdawała się zbliżać do niego, pochłaniając wszystko wokół. Czy aby chwila rzeczywiście była tylko chwilą? A może całymi godzinami, bądź latami, przez które czekał, by nareszcie spotkać się z Bogiem? Światło oślepiło go, wypełniając chłodem do szpiku kości... Nie do końca tak sobie to wyobrażał.
sobota, 1 listopada 2014
This Is Not It_3
Unosił się. Powoli, bez pośpiechu, lekki jak wiosenny wiaterek wirował ponad wszystkim. Nie czuł już zmęczenia, chłodu, czy bólu. Teraz każda myśl, każde wspomnienie i każde uczucie rozpływało się w nicość w mniej niż jeden moment. Z góry patrzył na bezwładne ciało, będące do niedawna jego domem, tą zniszczoną świątynię, którą lekarz próbował przywrócić do życia. Czy nie wiedział, że było już za późno? Nie było już Michaela Jacksona. Pozostał tylko samotny byt, tutaj na ziemi, skąd odejść mógł dopiero po zakończeniu swojej misji. Doktor Murray bez wytchnienia wykonywał masaż serca, jednocześnie wybierając numer pogotowia. Miał wtedy ochotę położyć mu niematerialną, zimną dłoń na ramieniu i dać do zrozumienia, iż to wszystko na nic. Obserwował kolejne czynności mężczyzny tak, jak ogląda się film, uprzednio znając jego zakończenie. Nagle drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka przerażonego chłopca o jasnobrązowych włosach. W tej jednej chwili zrobiłby wszystko, by powrócić do swojego ciała i móc przytulić do piersi własnego syna. Pragnął ukoić jego zranione serce, otrzeć płynące po policzkach łzy i uspokoić histeryczny krzyk:
- Tato! Tatusiu..! Co się dzieje z moim tatą?!
Wystarczyło kilka minut, by w pokoju znalazła się także jego ukochana córeczka, która zawodziła głośno i wtulała się w pusty kształt na łóżku, jeszcze do niedawna będący jej ojcem. On też próbował krzyczeć, zwrócić na siebie ich uwagę, zrobić cokolwiek, by przywrócić im szczęście i spokój, jednak oni nie mogli go dostrzec. Był gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią, bez wpływu na to, co miało się wydarzyć. W pokoju nagle zjawiła się kolejna osoba.
- Prince, Paris, chodźcie do mnie.
Kai, ich kucharka, wyprowadziła dzieci na korytarz, a dalej, do pokoju zajmowanego przez dziewczynkę. Michael podążał za nimi, unosząc się wysoko nad ziemią, pozwalając bezkształtnym kroplom nicości kapać na dzieci. Kobieta ujęła dłonie podopiecznych i z żarliwą pokorą wypowiadała kolejne modlitwy w prośbie o życie dla człowieka, który przecież był jedynie jej pracodawcą. Chłopiec i jego siostra, pośród łez, powtarzali za nią, głęboko wierząc w cudowną moc słów nic nie znaczących w obliczu takiej tragedii. Chwilę potem widzieli wbiegających do środka sanitariuszy, którzy zaraz wywieźli z sypialni bezwładne ciało mężczyzny. Za nimi nerwowym marszem wyszedł lekarz, ocierając białą chusteczką krople potu, które zebrały mu się na czole.
- Dokąd go zabierają? - zdążyła przytomnie zapytać.
- UCLA Medical Center. Pojadę z nimi.
Wtedy dzieci na nowo wybuchnęły głośnym, rozdzierającym serce płaczem, wtulając mokre od łez twarzyczki w starającą się zachować spokój "ciocię". Już nic nigdy nie będzie takie, jak przedtem. Piotruś Pan odszedł, a cała Nibylandia od tej pory pogrążona w żałobie, zapomni, czym jest prawdziwa radość i miłość.
- Tato! Tatusiu..! Co się dzieje z moim tatą?!
Wystarczyło kilka minut, by w pokoju znalazła się także jego ukochana córeczka, która zawodziła głośno i wtulała się w pusty kształt na łóżku, jeszcze do niedawna będący jej ojcem. On też próbował krzyczeć, zwrócić na siebie ich uwagę, zrobić cokolwiek, by przywrócić im szczęście i spokój, jednak oni nie mogli go dostrzec. Był gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią, bez wpływu na to, co miało się wydarzyć. W pokoju nagle zjawiła się kolejna osoba.
- Prince, Paris, chodźcie do mnie.
Kai, ich kucharka, wyprowadziła dzieci na korytarz, a dalej, do pokoju zajmowanego przez dziewczynkę. Michael podążał za nimi, unosząc się wysoko nad ziemią, pozwalając bezkształtnym kroplom nicości kapać na dzieci. Kobieta ujęła dłonie podopiecznych i z żarliwą pokorą wypowiadała kolejne modlitwy w prośbie o życie dla człowieka, który przecież był jedynie jej pracodawcą. Chłopiec i jego siostra, pośród łez, powtarzali za nią, głęboko wierząc w cudowną moc słów nic nie znaczących w obliczu takiej tragedii. Chwilę potem widzieli wbiegających do środka sanitariuszy, którzy zaraz wywieźli z sypialni bezwładne ciało mężczyzny. Za nimi nerwowym marszem wyszedł lekarz, ocierając białą chusteczką krople potu, które zebrały mu się na czole.
- Dokąd go zabierają? - zdążyła przytomnie zapytać.
- UCLA Medical Center. Pojadę z nimi.
Wtedy dzieci na nowo wybuchnęły głośnym, rozdzierającym serce płaczem, wtulając mokre od łez twarzyczki w starającą się zachować spokój "ciocię". Już nic nigdy nie będzie takie, jak przedtem. Piotruś Pan odszedł, a cała Nibylandia od tej pory pogrążona w żałobie, zapomni, czym jest prawdziwa radość i miłość.
"Kiedy wejdziesz do ogrodu i zobaczysz setki, a może nawet tysiące róż, którą zerwiesz? Tę najpiękniejszą, prawda? Cóż, Pan Bóg postępuje tak samo."
- To trudne... uhmm... Mój brat, legendarny Król Popu, Michael Jackson zmarł w czwartek, 25 czerwca 2009 roku o drugiej dwadzieścia pięć po południu. Najprawdopodobniej doznał zatrzymania akcji serca w swoim domu, jednakże, przyczyna jego śmierci pozostaje nieznana do czasu wyników sekcji zwłok. Jego osobisty lekarz, który był z nim w tym czasie, próbował reanimować mojego brata, tak jak sanitariusze, którzy przewieźli go do Ronald Reagan UCLA Medical Center. Po przybyciu do szpitala około 1:14 po południu, zespół doktorów, włączając lekarzy ratunkowych i kardiologów, przystąpił do reanimacji trwającej ponad godzinę, która okazała się nieskuteczna. Nasza rodzina prosi, by media uszanowały naszą prywatność w tym trudnym czasie. Wszyscy uwielbialiśmy być z tobą, Michael. Zawsze. Kochamy cię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)